ARIZONY NA MAJDAN -
Z PRZESIADKĄ W GARWOLINIE
Ostatni dzień sierpnia oznaczać
może - jak wiadomo - wiele rzeczy dla wielu bardzo różnych osób, a nawet
narodów. Aktualnie tutaj na kontynencie Ameryki Północnej, ostatni dzień
sierpnia był dla wielu dniem pożegnania z senatorem McCainem, w jednej
osobie rycerzem zimnej wojny, a jednocześnie politykiem pełnym ludzkich
cnót, dla wielu jawiącemu się jako człowiek o gorącym sercu, zdolnemu,
gdy trzeba, do okazania solidarności i to nie tylko tej żołnierskiej. Jednakowoż
każdy, kto ma jaką taką pamięć i traktuje siebie poważnie, zgodzi się pewnie,
że prawie codzienne nazywanie Johna McCain bohaterem narodowym przez liberalną
lewicę w Stanach Zjednoczonych obciążone jest sporą dozą zakłamania. Wszak
w latach siedemdziesiątych bardzo wielu celebrytów z Hollywood i największych
stacji telewizyjnych Ameryki prezentowało ludzi takich jak McCain w sposób
jak najgorszy, niekiedy wprost jako bezdusznych morderców dzieci wietnamskich
i podpalaczy ryżowisk. Jak to się prawie wszystko przez te trzy lata poodwracało.
Trump woli potępiać Francję, Niemcy i ....Kanadę, a słów uznania nie szczędzi
Putinowi. Dobrze chociaż, że emerytka hollywoodzka Jane Fonda zachowała
przyzwoitość i nie przyszło jej do głowy, aby wprosić się na pogrzeb McCaina,
by i tym razem - dobrze wypaść. Może uznała, że nic nie pobije pikanterii
jej ówczesnego (1967 r) pamiętnego zdjęcia z Hanoi na tle północno-wietnamskiego
działa przeciwlotniczego, a może po prostu - poszła najzwyczajniej po rozum
do głowy.
Ponieważ trudno ostatnio
oddzielić sacrum od profanum, to co należy do historii od tego co należy
do etyki, zgodzić się wypada, iż te wszystkie pochwały liberalno-lewicowych
celebrytów dla McCaina, mają jednak żywy związek z jego niedawnym sporem
z głównym lokatorem Białego Domu. Z jednej strony mamy przysłowiowego "jastrzębia",
uznawanego za bohatera wojennego, wychowanego w kulcie tradycji trzech
pokoleń rodzin wojskowych, a z drugiej stoi przed nami czterokrotny symulant
nie chcący iść na wojnę, nie z pobudek pacyfistycznych, ale z przyczyn
przyziemnych - jak sam Trump wyznał - wolał wyreklamować się od wojska,
gdyż w tamtych czasach interesowały go tylko dwie rzeczy: seks i zarabianie
pieniędzy. Jeszcze 25 lat temu takie otwarte wyznanie wartości życiowych
ucinało w USA wszelkie marzenia o prezydenturze. W naszych czasach - już
nie.
Sięgając pamięcią do okresu
"Pierwszej Solidarności" muszę przyznać, że z tamtego okresu wyłania mi
się kilka scenek ilustrujących ówczesny stan ducha moich rodaków. Oto czekając
posłusznie na jesieni roku 1981 w kolejce po benzynę w Ostródzie czy Nidzicy
na Mazurach zdarzyło mi się zamienić kilka słów z pracownikiem CPN-u .
Przeklinając z lubością panującą w kraju komunę, ów rodak wyrzucił z siebie
to, co mu leżało na wątrobie kończąc swoją wiązkę słowami: "Hitlera na
nich potrzeba". Przyznam, że nie pouczałem rozmówcy, że noszony przez niego
na kombinezonie znaczek "Solidarności", jakoś się gryzie z tym życzeniem
aby na jednego dyktatora napuścić drugiego, aby, innymi słowy, tyfus zwalczać
zarazkami cholery. Druga scenka pochodzi z okolic Garwolina, gdzieś na
szosie Warszawa-Lublin - czas ten sam ( wrzesień 1981 r.). Wybrałem się
aby porozmawiać z pewnym panem hodującym jedwabniki i zaprosić go na spotkanie
w warszawskiej SGGW, gdzie wówczas pracowałem. W tej niezbyt długiej wyprawie
towarzyszyła mi urocza koleżanka z uczelni mająca pochodzenie i nazwisko
ormiańskie. Wygląd zresztą
też. Po staropolskim poczęstunku,
gospodarz zaprowadził mnie do swoich jedwabników, zostawiając koleżankę
na pogawędce z żoną. Jakoż okazało się, że o tych pożytecznych stworzonkach
pan Włodzimierz (takie mu nadam imię) mówił krótko, bo w sumie pociągał
go inny temat. Zagaił więc: - To teraz znowu "ci nasi" mają dojść do władzy?
Pytał mnie - jak zrozumiałem - retorycznie robiąc ruch głową w stronę salonu.
Cóż miałem robić? Wróciłem do tematu jedwabników.
W minionym dopiero co sierpniu,
w Rumunii, w Polsce (i kilku innych miejscach) obywatele nie raz i nie
dwa dawali znad rządzącym, że nie życzą sobie, aby mianowany prawem kaduka
przez ponoć nieomylną władzę urzędnik ferował wyroki sądowe lub wetował
kontrakty na miliardy dolarów. Nie jest ważne, że w Polsce chętnych do
wyrażania swoich opinii jest jedna dziesiąta tego co w Rumunii. Po prostu
naszym rodakom w starym kraju żyje się lepiej niż Rumunom - zatem łatwiej
ich przekonać, że zamiast nudnych i trudnych procedur wystarczy przemądry
król Salomon, w którego geniusz wierzy połowa Lechitów. Czwórkowi i piątkowi
absolwenci prawa załamują ręce, podczas gdy trójkowicze idą tłumnie po
władzę. Można tę kwestię także wyjaśnić na modelu Majdanu kozackiego, gdzieś
u ujścia Dniepru 400 lat temu. Tam niepotrzebni byli bakałarze, uczeni
w prawie, sofiści po trzech fakultetach. To sam lud wymierzał sprawiedliwość
w sposób bezwzględny, a zwłaszcza szybki. Po szczegóły odsyłam do pierwszego
tomu "Ogniem i mieczem" Sienkiewicza. Niestety, do tego standardu ludowej
sprawiedliwości nie dorastają nawet najbardziej żarliwi i patriotyczni
członkowie partii rządzącej w naszym starym kraju. Jakaż to musi być dla
nich męka - te ciągłe udawanie pół-liberałów i ćwierć-demokratów - po to
tylko aby za rok czy dwa rozpostrzeć nareszcie pajęczą sieć powszechnej
kontroli wszystkiego i wszystkich. Dopiero wtedy ktoś bardzo ważny na samej
górze będzie mógł powiedzieć patrząc na ten "krajobraz po bitwie" z lotu
ptaka. "O, właśnie o to mi chodziło. Za miękko jak na dyktaturę, ale za
twardo jak na demokrację liberalną." Czyżby na tym polegała polska wersja
słynnej teorii salami?
Pożyjemy zobaczymy.
Powyższy felieton został
wyemitowany na antenie Radia Polonia 2 września 2018.
|