RZECZYWISTOŚCI
RÓWNOLEGŁE
Żył sobie i tworzył w latach
pięćdziesiątych oraz sześćdziesiątych francuski rysownik karykaturzysta
o słowiańskim nazwisku (a może pseudonimie) Roland Topor. Rzeczywiście,
ostre miał piórko rysownika, ciął nim jak ...nie przymierzając ... toporem.
Jedno z jego lepszych dzieł przedstawia coś na kształt lunaparku w małym
miasteczku. Oto przed nami widać zbudowany z desek wysoki na 2.5
metra labirynt. Po jego lewej stronie tłoczą się ludzie gdyż nad wejściem,
niedużą bramką, widnieje napis: "Wejście bezpłatne". Po prawej stronie
labiryntu, może 100 m. dalej (a może więcej) widać stanowisko karabinu
maszynowego i panią sprzedającą bilety. Napis nad kasą głosi: "Strzelanie
do żywego człowieka - Bilet 10 Franków.
Koniec rysunku, koniec anegdoty.
Otrząśnijmy się. Nie każdy lubi czarny humor. Jedyny sens, który da się
z powyższego wycisnąć niczym z cytryny, to unaocznienie Szanownej Publiczności,
że chocbyśmy bardzo tego nie chcieli, samo życie co pewien czas odsłania
przed naszymi oczami wszelakie rzeczywistości równoległe. Wiadomo - jedni
z naszych kuzynów czy sąsiadów zawsze pójdą tam gdzie można dostać coś
darmowego. Inni niekoniecznie. Jedni - choćby mieli 3 domy z trzema basenami
i tak będą narzekać, że życie ich w czymś zawiodło. Ci drudzy, choć nie
pieścił ich los, zdołali zachować humor i nie muszą trenować przed lustrem
aby uśmiechnąć się szczerze do bliźniego swego. Całkiem spora grupa rodaków
pesymistów - choć szczęśliwie jednak mniejszość - widzi wokół siebie
samych wrogów czających się w ciemności po to, aby zaskoczyć, wykorzystać
i ograbić - a co najmniej poniżyć i ośmieszyć. Są też na szczęście ci drudzy
rodacy, którzy - jak mówi Pismo Święte - wybrali "tę lepszą cząstkę człowieczeństwa".
Co to oznacza? Może tylko to, że w którymś punkcie naszego życia dokonujemy
wyboru z dwóch (a czasem kilku) rzeczywistości równoległych. Czasem też
spotkamy na swojej drodze kogoś, kto umie bezszelestnie i sprawnie poruszać
się w kilku rzeczywistościach naraz. Takiej nieprzeciętnej jednostce radziłbym
iść do polityki - oczywiście tylko wtedy, jeżeli ma mocne nerwy.
Jest taka jednostka w kraju
naszego dzieciństwa, która bliska jest przedstawionemu powyżej ideałowi.
W niedzielę potrafi być Polakiem-katolikiem, a już w poniedziałek "zmienia
biegi" i przeistacza się w zimnego, nonszalanckiego bankowca, który na
jesieni zdołal czymś ująć nawet finansistów z grupy J. P. Morgan. We wtorek,
nasz sprytny i wybitny profesjonalista o wyglądzie studenta-prymusa świetnie
wypada na spotkaniu z młodzieżą uniwersytecką - szczególnie z tymi, którzy
wybrali Biznes i Administrację myśląc naiwnie, że balcerowiczowski model
przetrwa w starym kraju co najmniej dwa pokolenia, a tu od dwóch lat
wiatr wieje w drugą stronę. Nawet prof. Jeffrey Sachs poszedł śladem Gallileusza
i odwołał swoją dawną liberalną mantrę, choć naprawdę nie groziło mu spalenie
na stosie. Środa zaskakuje naszego utalentowanego polityka koniecznością
obrony czegoś, co przerasta jego siły. Tym czymś jest niełatwe zadanie
obrony nowelizacji ustawy o IPN, którą dwa filary PISu (Zofia Romaszewska
i Jan Olszewski) określają słowami "idiotyczna" oraz "bubel prawny". Ale
jak sobie poradzić z perspektywą wieczornego spotkania z naczelnikiem,
szefem całej "firmy", w jednej osobie wizjonerem, starym kawalerem, patriotą
dawnego chowu, chcącym uchodzić za praktykującego katolika? Noc ze środy
na czwartek kończy się przed trzecią nad ranem, a nasz prymus po
krótkiej drzemce, od samego rana musi czytać analizy ekspertów ze świata
n.t. kraju, na którego czele postawila go Opatrzność Boska do spółki z
prezesem. W piątek nasz bankowiec-patriota opędza się od ataków natrętnych
brukselskich unitów podjudzanych przez "totalną opozycję" W sobotę nasz
wirtuoz finansów wylatuje do Waszyngtonu, aby tam zwalić całą winę za zgrzyty
na zakrętach na... elity unijne. Izrael wystąpi w roli kozła ofiarnego
gdzie indziej i kiedy indziej - ale w Waszyngtonie... jakoś tak - "nie
uchodzi, nie uchodzi" - jak mawiał stary hrabia Fredro.
Wiem, że w połowie owego
opisu pracowitego tygodnia młodzieńczo wyglądającego okularnika, Szanowne
Czytelniczki i Czytelnicy domyślili się, że cały czas postacią opisywaną
jest premier Mateusz Morawiecki. Pisząc o osobistościach mogących sobie
radzić z kilkoma rzeczywistościami równoległymi jednocześnie, od razu przyszły
mi do głowy jego ostatnie wystąpienia publiczne. W ciągu czterech dni w
połowie lutego, pan premier Mateusz zdążył być już (chyba) wszystkim dla
wszystkich. Zwłaszcza w kraju swojego urodzenia. Dla jednych jest zatwardziałym
antysemitą - a dla drugich nieomal agentem Mossadu. Dla jednych premier
jest w głębi serca bezlitosnym liberałem używającym endeckich odezwań jako
listka figowego. Dla drugich jest on grabarzem gospodarki rynkowej i zwolennikiem
nieograniczonego socjalu dla wszystkich. Założę się, że pan premier gdyby
tylko chciał, umiałby większość spraw przedstawić na dwa (lub trzy) sposoby.
N.p. przygotowywaną sprawę (i rozprawę) szóstki malwersantów z afery CIECHU
(a w tym ministrów z poprzedniej ekipy) można przedstawić na dwa sposoby.
Publiczności krajowej łaknącej szybkiej kary dla winowajców, media pokażą
moment aresztowania sprawców zniknięcia z kasy państwa 100 mln złotych.
Natomiast zachodni biznesmeni i tamtejsi czytelnicy dostaną trochę inny,
bardziej liberalny, obrazek "ludzkiego" podejścia wciąż jednak niezawisłych
sądów do przestępców gospodarczych. Zresztą, takich spraw, które mogą wyglądać
inaczej po jednej, a inaczej po drugiej stronie jest o wiele więcej. Nie
tylko w kraju nad Wisłą, ale i gdzie indziej. W tym względzie karykaturzysta
Roland Topor żadnej Ameryki nie odkrył. Ziemkiewiczowie, Sakiewiczowie
i Karnowscy obsługują jeden typ publiczności prasowo-medialnej, a Lisowie,
Żakowscy i Wróblowie inny. Zachowanie aktualnego szefa rządu polskiego
(do którego mam wciąż nieco sympatii) potwierdza to, co większość z nas
wie od dawna. Jedna klientela wyborcza chciałaby więcej bitewnej wrzawy
i "skalpów", natomiast tym drugim Polakom ciepła woda w kranie i kilka
prostych przyjemności do życia wystarczy. Wciąż nie wiadomo, która wersja
polskości spodoba się naszym rodakom za kilka lat. To o tym właśnie mówił
około 15 lutego na spotkaniu z szefami partii rzadzącej prezes Kaczyński,
przestrzegając przed pochopną wiarą w swoją niezwyciężoność. Ujął to w
sobie właściwy, lapidarny sposób: "Wierzymy w sondaże, a one są nieprawdziwe."
Poprzedni, całkowicie niesłuszny,
ustrój, w swojej fazie schyłkowej wykształcił u rodaków umiejętność dzialania
na kilku płaszczyznach jednocześnie. Oprócz straszliwych gniotów odzieżowych
z różnych "Galluxów" i "MHD" te same polskie zdolne ręce produkowały rewelacjne
kolekcje odzieżowe brane na pniu przez zachodnie domy mody. Inne tytuły
eksponowano na dorocznych kiermaszach n.p. w Pcimiu Dolnym, a już inne
na Targach Książki w Warszawie czy tym bardziej w Mediolanie. Naiwni myśleli,
że po odejściu w przeszłość komunizmu, ten sam program czy film telewizyjny
obejrzy krytyk na Festiwalu w Wenecji i maturzysta z Polski "B". Okazuje
się, że dawne nawyki pozostały. Co z ostatnich tygodni warto zapamiętać?
Chyba jeszcze jedną przestrogę. Nawet mistrzowie jazdy dowolnej w rzeczywistościach
równoległych - tacy jak premier Morawiecki - jeśli chcą obsłużyć wszystkich,
ryzykują zdenerwowanie większości.
|