ADMINISTRATORZY, PRZYWÓDCY I ... MISJONARZE
W ciągu trzydniówki zamykającej ewidentny okres osłupienia wielu konserwatywnych
środowisk z powodu nagłego amerykańskiego ataku rakietowego na rządowe
lotnisko w Syrii, dziennikarze i publicyści starali się pospiesznie zrekonstruować
oficjalną doktrynę polityki zagranicznej USA. Owo układanie klocków na
nowo poszło szybciej niż myślano, albowiem pomógł w tym sam prezydent Donald
Trump. W swoim wystąpieniu komentującym nieudaną wizytę sekretarza stanu
Tillersona w Moskwie, pan prezydent przyznał, że stosunki USA z Rosją Putina
są "w najniższym punkcie od lat". Co do Chin, po których Trump się spodziewa
współpracy w uspokojeniu dyktatora Korei Płn. tow. Kim Dżong Una, to już
nie mówi się o ich negatywnej roli w handlu światowym. "Chiny walutą nie
manipulują", zawyrokował udobruchany nowy przywódca Ameryki, po czym pojechał
na spotkanie z sekretarzem generalnym paktu NATO Jensem Stoltenbergiem.
No i proszę - znów same pochwały pana prezydenta za "poważny wkład sojuszu
w obronę Zachodu". Nic dziwnego, że prawica amerykańska - zwłaszcza jej
izolacjonistyczna część - ma podstawy aby obawiać się, że zamiast realizowania
wyborczej misji, Amerykanie otrzymają przebudowę kilku autostrad i ...
ciepłą wodę w kranie, niczym kiedyś w kraju Lechitów nad Wisłą i Odrą.
Choć jeszcze żelazny elektorat Trumpa nie mówi głośno o oszustwie wyborczym,
to jednak stopień zawodu w klasie dolno-średniej wyraźnie rośnie. Rosną
też podejrzenia, że miliardów idących na podtrzymywanie imperialnej pozycji
Stanów, może zabraknąć na kreowanie miejsc pracy dla tych rodaków Trumpa,
którzy całe swoje życie przeżyli wierząc, że "Ameryka jest pierwsza"
(America First). Z drugiej strony, gdyby USA naprawdę kiedyś przestało
być supermocarstwem, to na zapełnienie tej próżni nie trzeba byłoby długo
czekać. Pytam w tym miejscu aktywnych ostatnio i raczej antyzachodnich
"prawdziwych" Polaków. Czy chcielibyście, aby miejsce USA zostało zajęte
przez Chiny, a może przez .....Rosję pod wodzą znanego "słowiańskiego konserwatysty"
Władymira Putina? Przyczyną ostatniego zwrotu o 180 stopni mógł być też
fakt, że sam Donald Trump po serii porażek w polityce wewnętrznej postanowił
odrobić stracone punkty na szerokich wodach polityki międzynarodowej. Wiele
wskazuje na to, że misja naprawy gospodarki amerykańskiej poczeka. "Misjonarz
Trump" właśnie przechodzi kurs polityki realnej, aby zostać (jak inni prezydenci
USA przed nim) przywódcą wolnego świata. Tym niemniej, nie oznacza to,
że sezon niespodzianek już się skończył.
Aby nadchodząca wiosna europejskiej "ludowej" (!!) prawicy stała się faktem
i naprawdę doprowadziła do znaczącej reformy Unii Europejskiej oraz nadwątlenia
globalistycznej sieci spowijającej całe kontynenty, potrzeba wiary zwykłych
ludzi w to, że idące "nowe" nie sprowadzi ich znów do cyfr w statystyce
każdego z kolejnych krajów. Takiej wiary zabrakło Holendrom, którzy nie
dali dojść do władzy nacjonalistom Geerta Wildersa. Na ile tej wiary wystarczy
Francuzom, dowiemy się wszyscy już w maju. W połowie kwietnia olśniewający
wszystkimi cnotami elit rządzących Republiki Francuskiej (oraz białością
zębów) młody i energiczny Emanuel Macron mógł wg. sondażowni liczyć na
niecałe 60% głosów rodaków w drugiej turze wyborów, a bojowa anty-unijna
pani Marine Le Pen na 39%. Ponieważ czasy pewności wyborczej mamy od dwóch
lat za sobą, obserwowanie zmian na scenie politycznej państw tradycyjnego
Zachodu (wliczając weń i Polskę) po pół wieku przerwy staje się znów zajęciem
podniecającym i niełatwym. W każdym bądź razie można mieć pewność, że tradycyjny
wiec pierwszomajowy Frontu Narodowego pod pomnikiem św. Joanny dArc (wraz
z przemówieniem madame Le Pen) skupi tym razem większą uwagę mediów niż
normalnie. A jednak, aż do ostatniego dnia drugiej tury wyborców, znawcy
polityki francuskiej będą próbowali znaleźć odpowiedź na pytanie: czy -
mówiąc w przenośni - zbroja Dziewicy Orleańskiej nie jest przypadkiem za
duża dla pani Mariny? Innymi słowy - czy przeciętny wyborca z francuskiej
prowincji lub podupadłych rejonów przemysłowych uznaje sytuację w kraju
za na tyle drastyczną, by odwrócić się od znanych polityków-administratorów
i wybrać osobę z poczuciem konkretnej misji - uczynienia kraju wielkim
i w pełni suwerennym? Czy dni V Republiki zapoczątkowanej przez generała
de Gaulla są już policzone, czy jeszcze nie?
Jest jeszcze jeden kraj, który przygotowuje się do wrześniowych wyborów
parlamentarnych, jak też do wyboru nowego przywódcy i szefa rządu. Są nim
Niemcy. Chadecy pod wodzą pani kanclerz Angeli Merkel nie są już tak pewni
przytłaczającej większości w Bundestagu jak dawniej. O miejsce w nim ubiega
się, nie szczędzący niewyparzonego języka wobec Polski - ściślej - wobec
aktualnego rządu PISu w Warszawie - niejaki Martin Schultz z Komisji Unii
Europejskiej. Prezes Prawa i Sprawiedliwości Jego Ekscelencja Jarosław
Kaczyński wyraził w marcu ważką opinię, iż dla Rzeczypospolitej byłoby
korzystniej, gdyby dalej na stanowisku kanclerza Niemiec pozostała pani
Merkel. Ponieważ do chwili ukazania się niniejszego numeru w druku pan
Prezes może jednakowoż dojść do innych wniosków, autor prosi Sz. Czytelników
o sprawdzenie czy aby Naczelnik nie zmienił zdania. Warto też odnotować
jak w przededniu wyborów zaostrza się język politycznego sporu w Republice
Federalnej. Oto w połowie kwietnia Wolfgang Scheuble, federalny Minister
Finansów, w czasie dyskusji na konferencji w Berlinie wyraził współczucie
tysiącom uchodźców z krajów muzułmańskich, którzy nie są w stanie prowadzić
w Europie trybu życia zgodnego z wartościami islamskimi. "Powinni poszukać
sobie kraju, który zapewni im w tym względzie lepsze warunki." Tak spuentował
całą sprawę pan minister.
Na południowym wschodzie kontynentu Europy, nad pięknym modrym ... Bosforem
znajduje się kraj strzegący od lat wrót Europy - w opinii niektórych
tyleż europejski co azjatycki, w którym w tych tygodniach zachodzą głębokie
zmiany ustrojowe. Chodzi o Turcję, mającą aspirację do roli lokalnego mocarstwa,
która - jak wszystko na to wskazuje - przechodzi do systemu ... no, powiedzmy
uprzejmie, że prezydenckiego. 16 kwietnia większość obywateli zdecydowała,
że w nowym ustroju nie będzie premiera. To prezydent (aktualnie p. Recep
Erdogan) będzie szefem rządu, głową państwa oraz jedną z osób kierujących
partią rządzącą. Na dodatek, nie tylko będzie miał prawo mianować ministrów,
lecz także wyższych sędziów, przy tym zachowując prawo rządzenia dekretami
administracyjnymi. Nikt z Turków jednak nie powie, że ich szef państwa
to jakiś tam administrator. Przecież każdy wyborca wie, że męża opatrznościowego
wybiera się nie na jedną kadencję, a przynajmniej na trzy. Oczywiście,
opozycja pozostanie legalna - tyle tylko, że jej działalność będzie ujęta
w ramy porządkowe. Wiadomo, że wielkomiejska inteligencja, artyści i część
studentów nie zrezygnują z protestów ulicznych, ale i tak wiele to nie
zmieni. Po rozległej czystce w wojsku (przypominam - tureckim) i policji
nie będzie poważniejszych przeszkód aby spokojnie przystąpić do naprawy
państwa, jeszcze tak niedawno targanego waśniami oraz korupcją. Jak podaje
prasa - za kilka tygodni Zgromadzenie Narodowe przewiduje głosowanie nad
ustawą czasowo przywracającą (przypominam - w Turcji) karę śmierci za przestępstwa
"szczególnie ciężkie w okresie przebudowy ustroju państwa". W związku z
tym, w największych zakładach pracy odbywają się wiece pracowników potępiających
knowania zdegenerowanego Zachodu i radośnie witających nową rzeczywistość.
Powiewały flagi i transparenty: "Żeby Turcja była Turcją."
I tyle z grubsza wiadomości z ... Bardzo Bliskiego Wschodu
|