NIESMACZNY INCYDENT W FINALE
US OPEN
Tempo wydarzeń sprawia, że
felietonista usiłujący pisać o sporcie czuje się niekiedy jak liść miotany
podmuchami wiatru. Zamierzałem po wakacyjnej przerwie napisać wyważony
artykuł, usiłując przekonać Czytelników, że bolesne lanie, jakie dostała
nasza reprezentacja na piłkarskim Mundialu nie było może powodem do radości,
ale trudno je uznać za spadającą na nas jak grom z jasnego nieba niespodziankę.
Nie mamy sprzyjającego tej dyscyplinie klimatu, pozwalającego grać w piłkę
przez wiele miesięcy w roku, Polacy nie uprawiają na co dzień sportu tak
powszechnie jak np. Skandynawowie, więc są średnio sprawni fizycznie, a
wielkie talenty piłkarskie rodzą się u nas rzadko. Jesteśmy więc
skazani na rolę europejskiego średniaka, a ci dziennikarze, którzy zapowiadali
olbrzymi sukces i zastanawiali się tylko na kogo Polska natrafi w finale,
po prostu dowodzili swej ignorancji, albo co gorzej cynicznie uprawiali
"wishful thinking" ku pokrzepieniu serc.
Od obowiązku pisania o piłce
zwolniły mnie na szczęście olśniewające sukcesy naszych reprezentantów,
odniesione na Mistrzostwach Świata w lekkiej atletyce. (Swoją drogą trudno
trwać przy takiej właśnie nazwie tej dyscypliny sportu, podziwiając herkulesową
budowę miotaczek i miotaczy). Postanowiłem więc nawiązać do przedwojennych
sukcesów Polaków (Kusociński, Walasiewiczówna, Konopacka, Wajsówna), opisać
obszernie fenomen, jakim było to, że niedożywieni sportowcy ze zrujnowanego
przez wojnę kraju wdarli się w połowie lat 1950-tych przebojem do światowej
czołówki, bijąc niezliczone rekordy świata i zdobywając stosy olimpijskich
medali (Sidło, Szmidt, Krzesińska, Sobotta, Jóźwiakowska, Piątkowski,
Komar itd. itd.) i wspomnieć o zorganizowanym na warszawskim Stadionie
Dziesięciolecia pamiętnym meczu z reprezentacją USA, którym żyła wtedy
cała Polska. Potem zręcznie rozprawić się z tymi, którzy ośmielają się
nazywać Polaków specjalistami od rzucania na odległość ciężkimi przedmiotami,
a w końcu wyrazić nadzieję, że ostatnie triumfy Polaków są zapowiedzią
nowej szczęśliwej ery. Mój tekst był już prawie gotowy, kiedy nastąpiło
wydarzenie, które zrujnowało mój odświętny nastrój i zmusiło mnie do napisania
o sprawie, od której po prostu nie da się uciec.
Mam na myśli to, do czego
doszło podczas finału kobiecego turnieju US Open, a konkretnie prostacką
awanturę, jaką zafundowała przeciwniczce, arbitrom, widzom i zgromadzonym
przed telewizorami milionom miłośników tenisa Serena Williams. Pogodziliśmy
się już z tym, że tenis przestał być elegancką dyscypliną sportu, uprawianą
przez wytwornych dżentelmenów i delikatne damy, że zobowiązani niegdyś
do białych strojów zawodnicy wyglądają niekiedy tak, jakby uczestniczyli
w balu gałganiarzy, a potem spali przez dwie doby na wysypisku śmieci.
Nawykliśmy do straszliwych wrzasków, jakie wydają uczestnicy gry, choć
mnie osobiście ryki Marii Szarapowej odbierają połowę przyjemności, jaką
sprawia podziwianie jej gry i urody. Tolerujemy nawet to, że niewyrobieni
widzowie oklaskują niewymuszone błędy, popełniane przez przeciwnika "ich"
faworyta,
choć jeszcze kilka lat temu uchodziło to za bezprzykładne chamstwo. Ale
mimo wszystkich precedensów (ciśnie mi się tu na usta nazwisko Johna Mac
Enroe, choć bynajmniej nie był on jedyny) tego rodzaju zachowanie na korcie
(zwłaszcza w wykonaniu kobiet i niech mnie zadziobią feministki) budzi
mój głęboki sprzeciw i wielki smutek, połączony z obawą o dalsze losy ukochanej
gry.
Mówiło się już dawno, że
skrót WTA oznacza Williams Tennis Association, bo obie siostry, sterowane
przez ojca, rządzą całą federacją, szantażując działaczy odmową występów
w najważniejszych turniejach i wywierając presję na wszelkie inne sposoby.
Jeśli to prawda, to trudno teraz rozdzierać szaty z powodu tego, że Serena
uważa się za osobę, której na korcie i poza nim wszystko wolno. Problem
Sereny Williams rozwiąże się niebawem sam, bo ta fenomenalna zawodniczka
jest już bliżej końca kariery niż jej początku. Ale wszyscy miłośnicy tenisa
powinni bić na alarm, by uświadomić władzom obu federacji, że coś z tym
fantem muszą zrobić, jeśli nie chcemy, aby piękne korty, będące niegdyś
enklawami elegancji i dobrego smaku, stały się arenami coraz bardziej grubiańskich
przepychanek.
.. |
|
Andrzej Ronikier
ARCHIWUM
FELIETONÓW |
POLEĆ
TEN ARTYKUŁ ZNAJOMYM Z FACEBOOKA |
|
|
,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,, |
,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,, |
|