ZNAJOMOŚCI I POGLĄDY
Upał wzrastał z dnia na dzień. Noce były gorące i parne - nie do zniesienia.
Gdzież ten chłód, ta rześkość polskich wieczorów, które nawet pośród najupalniejszego
lata dają wytchnienie! Wilgotność, sławna montrealska "dampness", dochodziła
do 100%. Tropik. Po 10 razy dziennie brałam prysznic, a przydługie uniformy
okazały się darem losu, gdyż wystarczały za całe ubranie. Koce poszły w
kąt (wszędzie są koce, nie kołdry, nawet w najelegantszych hotelach), nocnych
koszul można było nie wyjmować w ogóle z komody. Co noc niebo iskrzyło
się gwiazdami, a rankiem nie miało żadnej chmurki, żadnego obłoczka. Jeśli
nawet spadł czasem upragniony deszcz, nie przynosił żadnego ochłodzenia
- przeciwnie, stawało się jeszcze bardziej parno. Upał i upał. A życie
musiało iść dalej - life was going on...
Dyżurowaliśmy co drugą dobę, co oznaczało 32 godziny pracy "ciurkiem",
potem przerwa 16-godzinna i da capo. W weekend natomiast dyżur trwał 48
godzin, to jest dwa dni i dwie noce, po czym dalej w poniedziałek obowiązywała
normalna praca. W sumie 56 godzin. Dwa weekendy w miesiącu mieliśmy wolne,
a dwa pozostałe - dyżury.
Pierwsze tygodnie upływały mi niezwykle powoli i były jednym z najcięższych
okresów w moim życiu. Tak, tak... Brzmi to może przesadnie, może patetycznie,
niemniej całkowicie odpowiada prawdzie.
Proszę sobie wyobrazić, że z górą przez miesiąc nikt nie podejmował ze
mną rozmowy, oprócz banalnych "dzień dobry", "dziękuję" i "do widzenia".
Ja ze swej strony, coraz bardziej zacinałam się w milczeniu i ukrywanej
złości, i na próżno starałam się pojąć, dlaczego tak właśnie mnie traktowano.
Tylko mnie, czy też wszystkich?
Pewnego dnia przypomniawszy sobie uwagę bossa o nie wykończonych kartach
choroby, zdecydowałam się je uzupełnić. W pokoju "magnetofonowym" zastałam
niespodziewanie
owego "szlachcica hiszpańskiego"
z Chile, zwanego "wielkim Gustavo". Uśmiechnął się nawet mile i zapytał,
w czym może mi pomóc. Pięknie! cóż za kurtuazja - zdziwiłam się.
- Czy nie zechciałby
pan mi pokazać, jak należy się obchodzić z magnetofonem?
- I owszem.
A co - u was na Syberii nie ma takich aparatów?
- Myślę, że
są wszędzie - i na Syberii, i u nas, tylko tak się składa, że nie umiem
się nim posługiwać.
- No, to proszę,
niech pani siada. Trzeba wziąć w rękę ten mały mikrofon, przesunąć wyłącznik...
tak, właśnie...
Swoją brzydką angielszczyzną tłumaczył mi cierpliwie, z odcieniem znawstwa
i ważności. Nagle przerwał.
- Słyszałem,
że pani jest z Polski.
Ach, więc jednak gdzieś się o mnie mówiło! - pomyślałam z gorzką satysfakcją.
- To prawda.
- A jak pani
się tu do Kanady dostała? Dano pani paszport? Wypuścili panią zza żelaznej
kurtyny?
- Jak pan widzi,
przecież nie jestem emigrantką i za rok wrócę do Polski, do domu.
- Czy to możliwe?
Tak bez przeszkód wyjechać stamtąd... Kto pani w tym pomógł?
Uśmiechnęłam się drwiąco.
- A kto panu
pomógł wyjechać z Chile?
- To całkiem
co innego. My jeździmy wszędzie.
- My także.
- Miałam nieprzepartą ochotę zakpić z niego. - No, ale skoro już pan tak
bardzo chce wiedzieć, kto mi pomógł, to powiem.
- Prego - wtrącił
po włosku i cały zamienił się w słuch.
- Pomógł mi
nasz stary król - Batory.
(Wszak nie kłamałam - przywiózł mnie "Batory").
- A, rozumiem.
Więc ten król jeszcze żyje... I nie zabili go... No, No...
O mało nie parsknęłam śmiechem. Co prawda ten Chilijczyk nie był obowiązany
wiedzieć, jak się nazywają polskie okręty, bo i ja nie umiałabym wymienić
chilijskich, ale radowałam się w głębi serca, że udało mi się z niego
zakpić.
- A skąd pani
tak dobrze zna angielski?
- Nauczyłam
się u siebie, w kraju. W tej sprawie już mi żaden król nie pomagał, tylko
nauczycielki.
- Uczycie się
języków?
- I to wielu.
- Proszę mi
powiedzieć, jak jest po rosyjsku: dziewczyna. Kiedyś słyszałem, jakoś tak
zabawnie.
- Dziewuszka.
- Świetnie!
A hiszpański pani zna?
- Niestety.
Właśnie mam zamiar pana prosić o lekcje - wypaliłam z miejsca.
- Chętnie,
ale kiedy? Jesteśmy wszyscy tak zajęci. Wie pani, mam przyjaciela z Guatemali
- on by panią chętnie uczył, bo to lubi i ma wprawę. Jest tutaj na kardiologii.
Nazywa się Francesco S.
- O kay! Będę
panu bardzo wdzięczna.
W ten sposób poznałam Gustavo D. V. i tegoż wieczora jedliśmy razem obiad
w caffeterii. Gustavo przedstawił mnie kilku kolegom przy stole:
- To jest Irene
from Poland - (szczególna prezentacja! Widocznie nazwisko było za trudne
dla jego hiszpańskiego języka) - A to dr D. z Wietnamu, dr C. z Włoch,
dr A. z USA (tym ostatnim był ów "siłacz" z potężnymi jak u boksera muskularni).
Reszta - Kanadyjczycy, przedstawiają się sami. Wszyscy spojrzeli na mnie
z zaciekawieniem i mruknęli stereotypowo: "how do you do"?
Po kolacji poczęstowałam ich polskimi papierosami zadowolona, że się nareszcie
na coś przydadzą. Nikt jednak nie wziął, z wyjątkiem Wietnamczyka. Pozostali
wyjęli własne, nie częstując się wzajemnie (każdy nosi papierosy wyłącznie
dla siebie!). Poczułam się dotknięta: nie chcą moich papierosów, moich
"Waweli"! Wietnamczyk wypalił do połowy i zgasił. "Za mocne" - zauważył.
Giovanni C. był zupełnie niepodobny do Włocha: blondyn, niebieskooki, mówił
doskonale po angielsku, francusku, i oczywiście po włosku. Pod koniec obiadu
przysiadła się do niego jakaś przystojna brunetka o typowym wyglądzie Włoszki.
Rozmawiali szybko, z widoczną przyjemnością, w rodzinnym języku.
- Irene - powiedział
w pewnej chwili Giovanni - to jest amica mia, Maria Teresa B.
Ładna Włoszka spojrzała na mnie przyjaźnie.
- Mieszka pani
obok nas, to znaczy obok mnie i Rosy R. Proszę przyjść do nas kiedy. Pokój
26. Pewnie czuje się pani bardzo samotna.
Nareszcie ktoś - chociaż mimochodem - o tym wspomniał. Spuściłam oczy
i odpowiedziałam dopiero po dłuższej chwili, aby móc przełknąć nie tyle
kawę, co kilka łez.
- Merci, Merci
beaucoup. Przyjdę z pewnością.
Na wolnym krześle obok mnie zasiadł teraz mój szef - Holender. Obecność
jego zmroziła mnie natychmiast. Uśmiechnął się do Włochów, co dało mi po
raz pierwszy okazję stwierdzić, że w ogóle potrafi się do kogoś mile uśmiechać
i że - co gorsza - ma wtedy dwa "dziewczęce" dołki w policzkach.
- Świetnie
wyglądasz, Nick - zauważyła Maria Teresa. Może się kochasz?
Zarumienił się jak panna, po same uszy.
- Może. Wiesz
- zwrócił się do Giovanniego - mam kłopot. Kupiłem bilety na Marię Callas,
tę waszą śpiewaczkę, ale zapomniałem, że jestem przecież "on call" dziś
w nocy. Może ty pójdziesz?
- Żałuję, też
nie mogę, z przyczyn jeszcze bardziej prozaicznych. Wróciłem dopiero z
Rzymu, nie mam centa. Jestem "broke".
- Daję ci bilet
w prezencie, you funny guy - uśmiechnął się znowu Nick, a jego dołki stały
się jeszcze głębsze. Wydał mi się całkiem sympatyczny.
W niejednej "gorzkiej chwili", gdy dawał mi różne polecenia, patrząc na
ścianę zamiast na mnie, przyrzekłam sobie, że nigdy się do niego nie odezwę,
bo jest źle wychowany i bezwzględny. Toteż zdziwiłam się sobie, słysząc
własny głos.
- Może ja pana
zastąpię w izbie przyjęć, a pan pójdzie na koncert.
Przestał się uśmiechać i spojrzał w swój talerz (kto przy stole patrzy
w talerz?). Przez sekundę jakby się wahał, po czym zimnym, urzędowym tonem,
takim samym, jakim zwykł był zwracać się do mnie na oddziale, powiedział:
- Dziękuję,
Irene, to niemożliwe. Każdy musi spełniać obowiązki swoje, a nie cudze.
- Nic by to
nie zaszkodziło moim obowiązkom, lecz... jak pan woli.
- Dziękuję
raz jeszcze. - Wypił sok, zabrał tacę i przeprosiwszy wstał. Obraził się,
czy co u licha? To już ostatni raz. Pierwszy i ostatni raz przemówiłam
do niego "niesłużbowo". Teraz - kropka, nigdy więcej.
Nazajutrz rano miałam okazję aż trzem osobom powiedzieć "hi": Marii Teresie,
Gustavovi i Wietnamczykowi. (W międzyczasie dowiedziałam się, że "hi"
nie jest zaklęciem, tylko skrótem - znowu skrót! - od: h-ow are y-ou).
Takie poranne pozdrowienia są właściwie bardzo czczą formą grzeczności,
ale spróbujcie być ich pozbawieni! Wyobraźcie sobie, że nikt wam rano nie
mówi "dzień dobry" i wy nikomu vice versa. Wtedy dopiero dojdziemy do wspólnego
wniosku, że rzeczy czy zwyczaje na pozór niepotrzebne, a czasem nawet wręcz
uciążliwe - są de facto niezbędne, o ile przywykliśmy do nich. Zrozumiałam
to w dniach - gdy nie miałam komu powiedzieć "hi".
|