BEZDOMNA

     Europejczycy w ogóle, a zwłaszcza Polacy - mają jakieś szczególne poczucie własnej ważności. Może dlatego, że u nas zagraniczny gość, zanim jeszcze otworzy usta - już ma rację, chcielibyśmy, aby się nam tym samym rewanżowano w ob­cych krajach. A może dlatego, że w "Księgach pielgrzymstwa polskiego" i de facto w dziejach przywykliśmy uważać się za mesjasza narodów i nabraliśmy podświadomie przeko­nania, iż wszyscy po trosze coś nam zawdzięczają? Może. Tak czy inaczej czułam się coraz bardziej dotknięta czekając trzydziestą piątą minutę w hallu szpitala...
     A chief-residenta (szefa-ordynatora oddziału) jak nie było, tak nie było. Go prawda miła pani z informacji kilka razy poszukiwała go telefonicznie, ale najwyraźniej bez skutku. Czas uciekał. Przymknąwszy oczy czułam jeszcze kołysanie okrętu, a otworzywszy je miałam złudzenie, że ładne koloro­we trójkąty linoleum ułożone w nowoczesne rozety wychylają się to w górę, to w dół... Na taką "przedłużoną" morską podróż cierpi wielu ludzi, podobno nawet wielu marynarzy przywykłych do długich wojaży.
     Przez szerokie drzwi szpitala wchodziło i wychodziło sporo ludzi. Nikt się nie spieszył. Rozmawiano niewiele. Dolatywa­ły mnie poszczególne angielskie słowa. Wreszcie, dokładnie po czterdziestu pięciu minutach oczekiwania, ktoś położył mi rękę na ramieniu.
   - How are you? Dobrze się jechało?
     Młody człowiek, lat około 28, okazał się chief-residentem. Nie podał mi ręki, choć ja z przyzwyczajenia zrobiłam ten ruch.
   - Przyjechałam właśnie z Europy... - zaczęłam tonem dosyć uroczystym, żywiąc chyba skrytą nadzieję, że dźwięk słowa "Europa" przypomni mu, z jak daleka przybywam. Z innego kraju, z innej części świata, ba - z Polski!
     Ale on nie wydał się tym przejęty; przetarł okulary i wy­raźnie nie miał zamiaru przepraszać, że dał mi czekać tak długo. Wziął - trochę z przymusu - jedną z mych dwóch podróżnych toreb (tę mniejszą, oczywiście!) i skierował się ku korytarzowi.
   - Pokażę pani residence, gdzie mieszkają lekarze i gdzie pani będzie mieszkać. Co prawda, przykro mi, ale nie ma jeszcze dla pani pokoju, bo przyjechała pani wcześniej. No to nic nie szkodzi.
     Winda otwarła się przed nami bezszelestnie i tak samo zamknęła. Ruszyła w górę, podczas gdy ja dumałam z pew­nym niepokojem, co on miał na myśli mówiąc: "to nic". W windzie stały trzy pielęgniarki w sztywno nakrochmalonych uniformach: Koreanka, Murzynka i Chinka. Wszyscy, niemal chórem pozdrowili się w jakiś dla mnie niezrozumiały sposób: "Hi" (czyt. haj) i milczeli. To "hi" brzmiało niczym zaklęcie. 1
     Winda wyrzuciła nas do jasnego korytarza, na którego jednej ścianie widniał czarny napis opatrzony strzałką - "Caffeteria". Dr Allan F. skierował mnie w tę stronę. Osz­klony dalej korytarz prowadził do nowocześnie urządzonego baru, w którym na lodzie stały soki, kompoty, sałatki, a na podgrzewanych elektrycznie płytkach - różne gatunki mięsa, jarzyn, wreszcie wielki ekspres z mlekiem, kakao i kawą. Na końcu baru znajdowała się kasa, przy której bardzo ładna jasnowłosa panienka przyjmowała z niezmiennym uśmiechem pieniądze za wybrane potrawy.
   - Ma pani chęć na drink?
   - Nie, dziękuję - powiedziałam, czując się jeszcze goś­ciem.
     Dr F. nie nalegał. Zdawało mi się nawet, iż był zadowolo­ny z odmowy.
     Sala jadalna - caffeteria - była duża, jasna, dobrze prze­wietrzana i na oko sądząc, mogła pomieścić około 250 osób przy swych 30 stołach. W oknach zielone firanki w jakiś rzu­cik, wesołe i nieuroczyste. W każdym rogu sali telefon. Na podłodze zielone linoleum. W przeciwległym do wejścia z ba­ru końcu jadalni znajdowały się stojaki do pozostawiania tac z brudnymi naczyniami. Pamiętam, że te stojaki wprawiły mnie od razu w zachwyt. Takie świetne praktyczne urządze­nie! Dr F. jednak spieszył się chyba i nie pozwolił mi się dłu­go zachwycać. Z caffeterii do residence szliśmy przez wiszący ponad podwórzem, pochyły korytarz, widocznie dobudowany z konieczności jako pomost między wielkim nowym budynkiem szpitalnym a starą residence. Tak, residence nie zrobiła na mnie miłego wrażenia. Nie wiem czemu, przypomniał mi się nagle domek rządcy w pewnym majątku ziemskim, w któ­rym byłam przed wojną. Tamten domek - od zewnątrz i od wewnątrz - tak samo niemile kontrastował z dworem ów­czesnych dziedziców, jak residence z budynkiem szpitalnym. Samym swoim wyglądem i urządzeniem zdawał się przypomi­nać, że tu pracownicy nie są tak bardzo ważni, mogą się obejść jakiś czas bez "piękna" - ważny natomiast pod każ­dym względem jest szpital. Schody w residence były kręte, po­ręcz trochę odrapana, korytarze wąskie i ciemne z jednym oknem na końcu. Lewe skrzydło pierwszego piętra zamieszki­wały kobiety, prawe zajmowali mężczyźni, dla których były przeznaczone również wszystkie pokoje parteru i drugiego pię­tra. Niektóre okna tych pokojów wychodziły na duży taras. Mój przewodnik pokazał również - nie bez pewnej dumy! - wielki salon na parterze, gdzie stał fortepian, kilka lamp, foteli i kanap oraz radio z adapterem. Salon był nieprzytulny i jakiś martwy. W popielniczkach zauważyłam niedopałki pa­pierosów.
   - Tu (się odbywają nasze parties - powiedział. - Ład­nie co?
     Obok wielkiego salonu znajdował się mały pokoik do oglą­dania telewizji, jeszcze jeden salonik i wreszcie trzeci - po­kój sportowy, w którym stał stół do ping-ponga.
     Zwiedzanie było skończone. Dr F. spieszył się już teraz wy­raźnie.
   - Jak pani na imię? - spytał nagle.
   - Irene - powiedziałam nie bez pewnej przyjemności, bo brzmienie mego imienia w rodzinnym języku nigdy mi się nie podobało, a w tłumaczeniu na "ich" mowę nabierało jakoś wdzięku, miękkości, romantycznego długiego "i".
   - No, więc Irene, jak powiedziałem, nie mam dla pani pokoju, ale to nic - powtórzył ten sam niepokojący zwrot - pójdzie pani na razie do hotelu, a za dwa - trzy dni ktoś wyjedzie i pokój przygotujemy. Proszę się nie martwić, wszystko będzie o kay!
     To mówiąc postawił na fotelu moją torebkę, którą do­tychczas naprawdę cierpliwie nosił, i już go nie było.
 
 
. Irena Krzeska........
 

ARCHIWUM

POLEĆ TEN ARTYKUŁ ZNAJOMYM Z FACEBOOKA
 


 

 


BIULETYN POLONIJNY, Postal Box 13, Montreal, Qc H3X 3T3, Canada; Tel: (514) 336-8383 fax: (514) 336-7636, 
Miesięcznik rozprowadzany bezpłatnie wśród Polonii zamieszkującej obszar Montrealu i Ottawy. Wszelkie prawa zastrzeżone.