Dzień był bardzo męczący: kilka trudnych zabiegów, konsultacje z hematologiem,
neurologiem, laryngologiem (prawie wszyscy konsultanci byli Kanadyjczykami),
"wypisy", wreszcie ogólnoszpitalne posiedzenie, na którym wypadło mi demonstrować
dwa przypadki. Przysporzyły mi one sporo emocji, bynajmniej nie z powodu
strony fachowej, lecz językowej. Sala posiedzeń była ogromna, amfiteatralna,
odległość między katedrą a słuchaczami znaczna. Nie jest łatwo w tych warunkach
szybko i dokładnie rozumieć dyskutantów, jak również odpowiadać im na
pytania natychmiast, jasno i do rzeczy... w obcym języku. A to właśnie
robiłam dłużej niż przez pół godziny wobec całego zgromadzenia około 100
lekarzy i pielęgniarek (te ostatnie mają prawo i obowiązek brać udział
w posiedzeniach z demonstrowaniem przypadków). Po skończeniu zajęć czułam
się wyczerpana, o spaniu jednak nie mogło być mowy. Upał był nieznośny,
nie chciało mi się nawet iść do kina, chociaż filmy dawały najlepsze odprężenie.
Zajrzałam na taras "wiszący" nad ulicą Dorchester.
Na deskach tarasu porozkładano koce. Kilkanaście osób w kostiumach kąpielowych
leżało opalając się wśród prażących jeszcze, choć dobrze już popołudniowych
promieni słonecznych. Był tu chirurg Giovanni, Maria Teresa, Gabriel,
Gustavo i inni, znani mi dotychczas z widzenia "rezydenci".
- Ja tam do
Europy nie wrócę - mówił ktoś spod gazety zakrywającej mu zupełnie twarz
przed słońcem. - Mam tego dosyć; wiecznie tylko albo bieda, albo wojna.
Chcę mieć
dom, samochód, ładną żonę
i forsę. I tyle. Wszędzie można żyć.
- Ale nigdzie
tak, jak w Italii - westchnęła z całego serca Maria Teresa smarując się
kremem.
- Gdyby tylko
mój mąż zechciał wracać do Rzymu!... O, Italia mia...
- Nie bądź
niemądra, pojedziesz nad Pacyfik, będziesz miała ładniej niż w Italii.
- A kiedyś
ty opuścił swoją Pragę?
- Jak miałem
cztery lata, wtedy mnie matka wywiozła z Czech.
- To co ty
w ogóle pamiętasz? Nic. Jesteś właściwie Kanadyjczyk, nie Czech.
- Powiedz mi
tylko, Fred, gdzie tu znajdziesz żonę. - wtrącił się Gabriel. - Chyba,
że masz jaką Czeszkę w zapasie. Bo gdybyś miał się ożenić z Kanadyjką
- Jean, z którą chodzisz - przepadłeś: szminka, halka, sweter z dekoltem
i w środku trochę białka, wody plus elektrolity.
- Ja bym się
nie ożenił z Kanadyjką, one nie mają duszy.
- Każda baba
taka sama...
- Nie znasz
tureckich kobiet...
- Znowu takie
strasznie inne... Myślałby kto! Znałem jedną...
Rudy olbrzym z rudą brodą przystrzyżoną w trójkąt podskoczył do Czecha
i strącił mu gazetę z twarzy.
- Opalaj się,
Fred, nie nudź o kobietach. Za gorąco.
- Tobie za
gorąco, Sam? Patrzcie go, obywatel Kapsztadu poci się w Montrealu! A mówią,
że ta twoja Afryka taka gorąca... Widocznie łżą i w książkach, i w gazetach.
- Nie martw
się, Fred - wtrącił spokojnie Giovanni - nie łżą. Nie byłem co prawda w
Kapsztadzie, gdzie Sam ma pewnie tuzin czarnych niewolników, ale wystarczyło
mi być w Północnej Afryce.
- Cóżeś tam
robił, Giovanni?
- Siedziałem
w obozie jenieckim. Podczas wojny wzięli mnie Anglicy do niewoli. I leżałem
całe dnie i jadłem banany prosto z drzew. Nie było źle. Tylko upał diabelski.
- Wiesz ty
co - usiadł nagle Berry P., przystojny flegmatyczny Anglik - to ty pewnie
byłeś "u mnie" w niewoli, bo i mnie tam też pogonili...
Wszyscy wybuchnęli śmiechem, gdyż Berry w ferworze wspomnień trącił niechcący
nogą szklankę juiceu i pomarańczowy sok rozlał się szeroką strugą prosto
na koc wysokiej chudej dziewczyny, którą już raz widziałam w łazience,
a później spotykałam czasem na korytarzu. Była to Szkotka - Sheila Mc C.
"Siłacz" siedzący dotychczas w milczeniu podskoczył i podniósł ją jak
piórko, ratując kostium kąpielowy od splamienia.
- Swoją drogą
ten nasz Ken A. powinien występować w cyrku! Co za krzepa i co za orientacja!
- Tylko nie
w cyrku, panowie. Marynarz jestem, prawdziwy marynarz, do tego wnuk litewskiego
kniazia. Dwa lata pływałem po morzu podczas wojny koreańskiej. Co wy tam
wiecie o prawdziwych sztormach i służbie na okręcie w obliczu nieprzyjaciela!
Eh!
- I o kobietach,
co? - mruknął porozumiewawczo do Włocha Gabriel. - Pożeracz serc, każdy
weekend spędza z inną, w innym tourist roomie... - Przeciągnął się z zadowoleniem.
- Dobrze tu na naszej "Miami Beach". Nareszcie nikt nie woła.
W tej chwili na "Miami Beach" weszło jeszcze kilka osób, trzech Kanadyjczyków,
Egipcjanin i... mój "straszny boss". Odwróciłam głowę.
- O, pani także
tutaj? - powiedział do mnie bardzo grzecznie.
Nie wierzyłam własnym uszom.
- Tak, przyszłam
odetchnąć świeżym powietrzem.
- Czy pani
jest "off" w najbliższy weekend?
- Tak, mam
wolny.
- A co pani
będzie robić?
- Jeszcze nie
wiem... może pojadę do Toronto - pytanie jego zaskoczyło mnie.
- Wyjeżdżam
ze znajomymi w Laurentydy. Pojechałaby pani z nami?
Zaniemówiłam na moment.
- Dziękuję,
może skorzystam.
- Proszę mi
dać odpowiedź przed piątkiem.
Odwrócił się i więcej nie zamieniliśmy ani słowa.
Tego popołudnia poznałam jeszcze Persa - Aftahi, smukłego, niezwykle przystojnego
i rozmownego człowieka, który był powszechnie znany z dwóch powodów. Po
pierwsze jako syn dyplomaty perskiego został (podobno) przedstawiony cesarzowej
Sorayi i nie było takiej istoty w szpitalu, która by przynajmniej raz od
niego o tym spotkaniu nie słyszała. Po drugie - Aftahi stale przekomarzał
się, z kim tylko mógł. Miał taką "kidding manner of speaking". Szczególnie
upodobał sobie czarnego Julio E. z Tahiti. Julio był synem zamożnego
kupca i bardzo często dostawał paczki z domu z wyszukanymi przysmakami,
ale jakoby nigdy nie widziano go jeszcze częstującego kogoś czymkolwiek.
Był to niewyczerpany temat do kpin dla Persa. Równie gadatliwy okazał
się Egipcjanin Butros, który dopiero co powrócił z urlopu spędzonego w
Kairze. Złościł się, ilekroć pytano go na pół serio:
- Słuchaj,
czy to prawda, że w Kairze po ulicach chodzą krokodyle?
- Prawda, prawda.
Kubek w kubek podobne do ciebie.
Butros łysiał na potęgę, co nadawało mu wygląd znacznie starszego niż był
w istocie, a liczył sobie 35 lat. On sam twierdził, że łysieje od lampy
bezcieniowej, pod którą jako anestezjolog spędzał długie godziny.
Niemiec K. z Hamburga i Hindus R. dyskutowali sprawę parkingów w wielkich
miastach, będącą tematem równie popularnym, jak u nas powiedzmy sprawa,
gdzie i kiedy przywieziono importowane obuwie do sklepów Gallux.
W porze kolacji wszyscy rozpierzchli się jak na komendę, zwłaszcza, że
o 8 p. m. miała być w telewizji transmisja meczu bokserskiego z udziałem
Pattersona. Kto żyw - leciał przed ekran! Posiadacze telewizorów nie płacą
w Ameryce nic, ani grosza. Programy, wszystkie bez wyjątku są tam finansowane
przez wielkie i małe firmy, w zamian za co "fundatorzy" mają prawo do
autoreklamy. Wygląda to tak: dajmy na to, że jakaś firma produkująca pasy
damskie "daje" widowisko teatralne. Bohaterowie sztuki nareszcie porozumieli
się, odnaleźli i... połączyli głębokim pocałunkiem. Nagle, w połowie długości
jego trwania (taki pocałunek nie może być krótki!) rzecz przerywa się niespodziewanie
i brutalnie, po czym na ekranie widać rozebraną do firmowego pasa zupełnie
inną damę, w której na próżno dopatrujemy się dopiero co obserwowanej bohaterki...
Ta nowa dama mówi z uśmiechem do widzów: "Tylko pas "PRIMA" zapewni ci
wieczną młodość i - znika, aby ustąpić znowu miejsca całującej się namiętnie
poprzedniej parze. W ten sposób filmy cowboyskie przeplata "kawa Sanka",
a rewie mody - zakład pogrzebowy "Willi Fritch". Początkowo wpadacie we
wściekłość z powodu takich wstawek reklamowych, z biegiem czasu jednak
człowiek się do nich przyzwyczaja, zaczyna "przeczuwać" kiedy wpadną w
program, i nawet chwilę tę przeznacza z góry na wyjście do łazienki lub
nastawienie herbaty. "Consuetudo est altera natura". (Przyzwyczajenie jest
drugą naturą)... A co się za telewizję nie płaci, to się nie płaci. Dolar
jest dolar.
Nazajutrz, gdy ja dyżurowałam na swoim oddziale, Nick pracował w izbie
przyjęć. Zdarzyło się, że jeden z asystentów nie przyszedł na swój dyżur
do ambulatorium zgłaszając, że jest chory. Taka absencja była klęską, bo
na noc przeznaczonych było zawsze tylko dwóch lekarzy, a więc jeżeli jednego
zabrakło, pozostały nie był w stanie podołać ogromnemu ruchowi pacjentów.
Nick pomagał mu. Dowiedziałam się o tym przypadkiem i miałam nawet zamiar
zaproponować mu swoją pomoc, zwłaszcza że obaj ci lekarze nie znali zupełnie
francuskiego. Praca z tłumaczem zaś w przeciążonym ambulatorium była
piekielnie męcząca. Zanim jednak zdążyłam zdobyć się na ten akt dobrej
woli, mający być rewanżem za nieoczekiwane zaproszenie na weekend, doszedł
mnie przy kolacji następujący dialog między Nickiem a drugim seniorem -
Kanadyjczykiem.
- Więc kazałeś
otworzyć pokój?
- Oczywiście
- powiedział Nick popijając, jak zwykle, stek wołowy mlekiem. - Wezwałem
woźnego i otworzyliśmy. Pokój był pusty.
- To znaczy,
że L. wcale nie jest chory i po prostu poszedł sobie na jakąś przechadzkę
czy randkę.
- Chyba. W
każdym razie jutro będzie się tłumaczył. Zawiadomiłem już chief-residenta
- mówiąc to Nick miał swój zwykły bezwzględny wyraz oczu i odpychający
ton. - Wyobrażam sobie minę L., przecież nie ma pojęcia, żeśmy go "nakryli".
To znaczy - myślałam - kazał woźnemu otworzyć cudzy pokój, a później natychmiast
doniósł o niesubordynacji poza plecami zainteresowanego. Czyż nie należało
raczej dać mu się najpierw samemu wytłumaczyć? Otwierać drzwi wytrychem
pod nieobecność kolegi! Obrzydliwe.
Postanowiłam nie skorzystać z zaproszenia.
|