Godzina 17, to znaczy po kanadyjsku 5 p. m. (post meridiem). Piątek. W
residence panowała głucha cisza. Usiadłam obok swojej torby i zadumałam
się. W takich chwilach każda istota ludzka (chyba nawet Robinson Crusoe!)
myśli odruchowo o domu. Ha! ha! Ja też zrobiłam ten błąd. Błąd dlatego,
że na wspomnienie domu stanął mi przed oczyma... Atlantyk, ta wieczność
morska, przez którą jechało się godzinami, dniami, nocami nie widząc kawałeczka
lądu, jedynie wodę i niebo. Tam, za tym oceanem był mój dom. Tak, trzeba
przejechać Atlantyk okrętem właśnie (nie samolotem), aby potem móc uświadomić
sobie rozpaczliwie dokładnie, jak strasznie daleko zostawiło się ten "dom".
Czym prędzej porzuciłam więc myśl o nim, bo dom był przecież nieosiągalny.
Pozostawało tylko radzie sobie jakoś...
Radźmy! W kieszeni mam dwa dolary żywą gotówką i czek. Dlaczego ten F.
nie pomyślał, że mogę nie mieć pieniędzy? Że nikogo nie znam. że - prawdę
mowiąc - nie wiem jak się obchodzić z telefonami, na tarczach których widnieją
też litery. Nie znam miasta, nie wiem, jak się w nim obracać. Nie trafiłabym
nawet z powrotem do portu, gdzie stoi "mój" "Batory"... Stoi. Ta świadomość
przyniosła mi pewną ulgę, jak gdyby "Batory" nie był pasażerskim statkiem
opustoszałym już w tej chwili, lecz... prawdziwym Stefanem Batorym, potężnym
polskim królem, gotowym wziąć mnie natychmiast pod swoją opiekę. Dlaczego
ten Kanadyjczyk nie uważał za właściwe okazać przynajmniej elementarnej
kurtuazji i powiedzieć mi, gdzie jest najbliższy hotel? Ze wzrastającym
gniewem przypominałam sobie różnych przybyszów z Ameryki, którzy w Polsce
zwiedzali nasze kliniki. Oprowadzałam ich nieraz i chyba nie zdarzyło się,
abym nie zapytała, czy jedli, spali, czy nie potrzebują czegoś? Kiedyś
dla pewnej Amerykanki szukałam nawet bursztynów jeżdżąc daremnie od sklepu
do sklepu "Jubilera", aż w końcu dla uratowania honoru naszego nadbałtyckiego
kraju, który powinien by mieć dość bursztynów w sklepach stolicy, wyciągnęłam
własną broszkę i tę jej podarowałam.
A oni teraz w ten sposób! Ładna; kurtuazja! Cóż za brak wychowania! Dr
F. szybko przybierał w moich oczach postać prostaka, a uraza do tego pierwszego
reprezentanta kanadyj-skiej ziemi miała mi długo pozostać w pamięci i w
sercu.
- Skandal!
powiedziałam głośno i zaraz rozejrzałam się z niepokojem, czy kto nie słyszał.
Ale przecież gdyby słyszał, nie zrozumiałby, a gdyby nawet zrozumiał -
nie przejąłby się (jak to miało się później okazać) ani w połowie tak mocno,
jak mocne było moje oburzenie. Niemniej należało coś czynić.
Przez drzwi frontowe residence wyszłam na szeroką nowoczesną ulicę Dorchester
i skierowałam się w tę jej stronę, gdzie widać było mnóstwo kolorowych
neonów. Ot tak, na chybił trafił. Przecież jakiś hotel musi się znaleźć
po drodze.
Był nawet niedaleko i nosił także nazwę "Dorchester". Pięciopiętrowy, a
więc nieduży dom okazał się nowym, dopiero co otwartym, pięknym hotelem,
posiadającym od frontu wielki niebieski neon. Jasny przestronny hall, pełen
palm i wygodnych foteli. W recepcji starszy pan w binoklach, przed którym
stanęłam z miną uczennicy.
- Chciałabym
prosić o pokój na kilka dni.
- W cenie?
- Nie znam
cen.
- Od 7 do 17
dolarów doba.
- Proszę ten
za siedem.
Na twarzy pana z recepcji nie widziałam ani przez chwilę uśmiechu, lecz
o ile z początku można było tę twarz nazwać poważną, po moim wyborze pokoju
stała się ona marsowa.
- Numer pokoju
23, trzecie piętro. Pani wpłaca 7 dolarów. Struchlałam.
- Pan daruje,
przyjechałam z Europy... - tym razem nie akcentowałam już słowa "Europa"
- przed kilkoma godzinami. Mam czek, którego nie zdążyłam jeszcze zrealizować.
Zapłacę jutro.
- Banki jutro
zamknięte, proszę pani. Poproszę o numer czeku. Pani zechce wobec tego
nie wynosić swoich bagaży aż do chwili uregulowania należności.
Było mi nieprzyjemnie. W "naszej" kochanej Europie - myślałam - nie ma
na pewno nigdzie hotelu, w którym okazano by gościowi tak jawną nieufność.
Milcząc szukałam w torebce paszportu, chcąc go okazać do zameldowania.
Wreszcie się znalazł. Położyłam go przed panem w binoklach.
- Co to jest?
- zapytał lodowato.
- Mój paszport.
- Jaki?
- ...Krajowy,
polski... odpowiedziałam trochę niemądrze.
- Jest pani
w Kanadzie. Paszport mi niepotrzebny. Poproszę tylko o nazwisko i imię.
Nic więcej.
Podałam. Ta prosta forma "meldowania" podobała mi się prawie tak bardzo
jak... stojaki do brudnych naczyń. Pan w binoklach wydał mi się w tej chwili
sympatyczniejszy i jakiś ogromnie mądry. Zameldować człowieka w ciągu pół
minuty bez oglądania paszportu! Ho, ho! Niemniej jeszcze przez szereg tygodni
nie mogłam przywyknąć do poruszania się po mieście i jeżdżenia po Kanadzie...
bez paszportu.
Znów winda, znów bezszelestna, z magicznie otwierającymi się drzwiami.
Śliczny, seledynowy pokój z łazienką i drugim maleńkim salonikiem ukoił
mi nerwy na chwilę. Człowiek potrzebuje bardzo poczucia, że posiada dach
nad głową, swoje chez moi, krótko mówiąc jakiś kąt, którego jest stałym
lub czasowym właścicielem, chociażby "na kredyt", jak to miało miejsce
ze mną.
Nareszcie miałam "dom". Usiadłam na kanapie. Seledynowy dywan zdawał się
unosić i opadać, jak przedtem rozety z linoleum. Znowu złudzenie, chyba
jednak mniej nieprawdo-podobne niż tamto, że... mam dom. Nagle przeraźliwy
ryk syreny rozdarł powietrze. Dźwięk ten rósł i potężniał, aż zbliżył się
na tyle, że był nie do zniesienia. Zatkałam uszy.
- Pewnie gdzieś
się pali - przestraszyłam się porządnie.
Lampy rzucały miłe mleczne światło. Było ich cztery, wszystkie stojące,
różnej wysokości. W porównaniu z niedawno pokazywaną mi starą residence
przyszpitalną był to piękny apartament. Czułam się prawie zadowolona, że
jednak nie znaleziono dla mnie pokoju w szpitalu. Spojrzałam na telefon
- należało poprosić moich uprzejmych polskich przyjaciół z okrętu, aby
przywieźli mi walizki. Ba! Ale jak zatelefonować? HU 1-9092. Co to znaczy
to HU? Na chybił trafił podniosłam słuchawkę i po chwili odezwała się portiernia.
Przesylabizowałam numer zresztą niezgodnie z przyjętym sposobem, ale połączenie
uzyskałam.
- Ach, to pani.
Strasznie mi miło! - Jak słodka muzyka brzmiały w słuchawce pełne kurtuazji
polskie słowa. - Jakże tam w szpitalu? Wszystko załatwione pomyślnie?
- Pomyślnie?
No może, właściwie pomyślnie. Mieszkam na razie w Dorchester Hotel. Czy
byłby pan łaskaw w wolnej chwili podrzucić moje walizki?
- Oczywiście.
Ale co się stało? Zresztą zaraz wsiadam w taksówkę i jadę z walizami. Pewnie
ma pani różne trudności i moja rada się przyda. Zgoda? Po tych prostych
serdecznych słowach musiałam się poddać wrażeniu, że Polacy to najuprzejmiejsi,
najmilsi, najlepsi ludzie pod słońcem. Bo taki F. nawet nie zatroszczył
się, a tu... Ech, gdzież tam jemu do "naszych" polskich obyczajów, "naszej"
dżentelmenerii. Był to jeden z tych momentów, gdy człowiek pod wpływem
czysto osobistych i zupełnie przypadkowych doznań gotów jest na podstawie
znajomości dwóch przedstawicieli sądzić dwa narody: jeden uznać za zimny,
okrutny i bezduszny, a drugi za wspaniały pod każdym względem. Oczywisty
to nonsens, ale chyba każdy popełnia go przynajmniej raz w życiu, zwłaszcza
gdy znajdzie się nagle na drugiej półkuli z dwoma dolarami.
|