Powoli, na podstawie niezliczonych wywiadów, nie tylko lekarskich, lecz
także psychologicznych, wyrobiłam sobie przekonanie, że ogromna większość
emigrantów (przeważnie już obywateli Kanady) pomimo bardzo dobrych, dobrych
lub znośnych warunków bytu, boleśnie odczuwa nieustanną, wytężoną pogoń
za pieniądzem, której de facto nigdy nie ma końca, bo zawsze można posiadać
więcej. Europejczycy, ludzie pochodzących z krajów o starych kulturach,
przywykli - po osiągnięciu pewnego poziomu materialnego - szukać w życiu
przyjemności. Gatunki jej są oczywiście rozmaite, czasami z braku umiaru,
przekształcają się nawet w nałogi czy rozwiązłość, ale dążenie do przyjemności,
do odczuwania radości życia w dobrym, a niekiedy nawet złym znaczeniu,
jest bardzo mocne, znacznie mocniejsze niż pęd do posiadania. Tam, gdzie
Kanadyjczyk powiada: "Szkoda mi czasu na gawędy i tańce - wolę zarabiać",
Europejczyk na ogół nie może go zrozumieć. Podczas gdy nasze dziewczęta
i chłopcy czekają cały rok na wakacje planując dziesiątki rozrywek i uciech
- w Kanadzie dorastająca młodzież przeważnie spędza urlopy pracując, przyjmuje
różnego rodzaju posady, prace dorywcze, rezygnuje z kilku tygodni wypoczynku
nad morzem czy jeziorem, by - zarabiać. Ponieważ stan posiadania określa
pozycję startu życiowego (czyli często decyduje i o dalszych losach),
każdy chce startować jak najpomyślniej. Zamożna panna albo taka, która
potrafi zarabiać, ma zwykle więcej szans na korzystne małżeństwo. Młody
człowiek, który w ciągu letnich miesięcy pełni np. obowiązki kelnera, za
zdobyte pieniądze kształci się, planując z góry, że zrekompensuje sobie
poniesione za młodu trudy wysokimi zarobkami w przyszłości. Mało kto i
rzadko kiedy odstępuje choćby na krótko od tej linii życiowej. Wynikiem
masowego hołdowania rozsądkowi jest pozorny chłód ludzi, brak przejawów
młodzieńczej lekkomyślności, częste tłumienie entuzjazmu i chęci zabawy,
powściągliwe zawieranie przyjaźni i korygowanie sentymentów rozsądkiem.
Sposób życia ludzi w Ameryce w porównaniu z Europą najtrafniej chyba charakteryzuje
powiedzenie: "W Ameryce ludzie żyją, aby mieć, w Europie - aby być. A między
takim "mieć" i "być" kryje się tyle rożnic, że pogodzić się z nimi ani
z dnia na dzień, ani nawet z roku na rok nie sposób. Wraca się więc uparcie
myślą do "tamtych" czasów i "tamtych" miejsc, gdzie świat wydawał się
bliski i zrozumiały... Istnieje wreszcie problem języka lub raczej języków.
Dzieciom przestawienie się na używanie języka angielskiego przychodzi bardzo
łatwo, dorosłym - bardzo ciężko. Ci, co przybywają na tamten kontynent
w dojrzałym wieku, prawie nigdy nie są w stanie opanować języka tak gruntownie,
aby w obcej mowie z równą swobodą co we własnej zwierzać się, żalić, kląć
czy czule oświadczać. Toteż choć Kanada traktuje wszystkich jednakowo i
przyjaźnie, homesickness, czyli choroba tęsknoty za "domem", należy w
tym kraju do pospolitych i przewlekłych.
Tęsknota tęsknotą, a... wielodzietność jest imponująca, albo - jeśli kto
woli - zastraszająca. Kanadyjscy Francuzi biją pod tym względem nie byle
jakie rekordy. Bieda tam nieraz piszczy u tych "peasoup'ów", a dzieciaków
tuzin i trzynaste w drodze.
Pewnego razu zjawiła się u mnie w gabinecie starsza pani z 7-letnim chłopcem.
Sądziłam, że jest babką, tymczasem okazało się, że jest matką dziecka.
- Ile pani
ma lat?
- Pięćdziesiąt
cztery.
- A ile dzieci?
- Dwadzieścia
dwoje.
- Z jednym
mężem?
- No, pewnie.
- Niech się
pani nie dziwi - wtrącił w tym miejscu rezolutny synek. - Maman prawie
nigdy nie wychodzi z domu, za to papa zawsze wraca na noc... Dlatego mam
tyle rodzeństwa - dorzucił z miną pełną rezygnacji.
Bajeczny był ten mały ze swymi uwagami na temat ''świadomego macierzyństwa"
matki!
W weekend pracowaliśmy po dwoje od soboty rano do... poniedziałku rano,
po czym dalej obowiązywały dyżurujących normalne zajęcia do godziny 16.30.
W sumie 56 godzin bez przerwy. Bagatela! Własnemu wrogowi trudno życzyć
- jak to mówią.
Trzy małe gabineciki i czwarta izolatka, wspólny dla obu dyżurnych pokój
do pisania mieszczący zarazem szafy z lekami oraz jedna pielęgniarka do
pomocy - oto, co stanowiło nasz "cały świat" na czas dyżuru. Pisanie kart
i recept odbywało się przy wysokim biurku - na stojąco. Taki obyczaj! Zresztą
o tyle praktyczny, że gdyby ciężko pracujący lekarz usiadł choćby na chwilę,
niechętnie wstawałby z krzesła, a pacjenci napływali przecież nieprzerwaną
falą.
Najciężej było, naturalnie, wytrzymać pierwszy weekend, bo i niespodzianek
nie brakowało.
Nagle wpada jakaś Włoszka z rozwianym czarnym włosem i nie bacząc na to,
że badam inne dziecko, krzyczy przeraźliwie :
- Dottore,
dottore, bambino mio puo morire... Mi dispiace... Faciate qualche cosa...
- Co proszę?
- Dottore!...
i długa mowa po włosku, z której nie zrozumiałam ani słowa. Daremnie starałam
się ją uspokoić po angielsku, francusku, niemiecku - podnosiła krzyk coraz
większy, i co gorsza zjawił się jeszcze i ojciec, i wuj, i ciotka dziecka,
jak również dwoje starszych "bambino". Kobieta i jej mąż nie rozumieli
nic w żadnym języku z wyjątkiem włoskiego. Próbowali użyć jako "tłumaczy'"
starszych synków (bo ci uczyli się już w angielskiej szkole), ale dzieciaki
były śpiące, wystraszone, więc tłumaczenie ani rusz nie szło. Powstał
zamęt i krzyk nie do opisania. W końcu - sama już wystraszona lekko, że
nie zdołam opanować sytuacji - z najgłębszych zakamarków swej pamięci,
gdzie przechowuje się kawałki wzorów algebraicznych wyuczonych w szkole,
wierszyki
z przedszkola, cytaty z dawno czytanych książek - wyciągnęłam jedno jedyne
znane mi po włosku zdanie:
- Ora basta!
- krzyknęłam ze wszystkich sił.
Skutek był piorunujący. Cała rodzina umilkła momentalnie. Z groźną miną
opuściłam gabinet i biegiem dopadłam najbliższego telefonu.
- Giovanni
- prosiłam Włocha - nie mogę się dogadać z pana ziomkami.
- Sacrebleu
- zaklął - już piąty raz mnie wzywacie. Ale dobrze, zaraz przyjdę.
Zbadałam dziecko, a Giovanni wyjaśnił rodzicom, że jest chore na szkarlatynę.
Podniósł się znowu gwałt, tym razem jednak na krótko. Włoszka płakała jeszcze
przez chwilę grubymi łzami, potem wytarła nos, poprawiła spódnicę wdzięcznym
ruchem i z najpromienniejszym uśmiechem powiedziała:
- Grazie, grazie,
dottore.
Z Włochami przeważnie trudno było się porozumieć, ponieważ większość ich
nie mówiła po angielsku wcale lub bardzo słabo, a do tego ich temporament
uniemożliwiał spokojne zebranie wywiadów przez tłumacza. Niewiele lepiej
przebiegały rozmowy z Grekami, również obciążonymi widocznie lenistwem
do nauki języków. Wysiłki matek, by jednak coś objaśnić, powodowały czasem
prześmieszne sytuacje.
- On... jest
chory... na dnie... - mówiła okropną angielszczyzną jakaś Greczynka o
swoim synku, co miało oznaczać, że dzieciak bardzo często... oddaje mocz
("He is sick in the bottom").
Tłumaczami bywały pielęgniarki, windziarki, portierzy, tragarze, którzy
sami nie znali gruntownie angielskiego, toteż takie pośrednie wywiady trwały
bardzo długo i były mocno zagmatwane.
Pacjenci często wyprowadzali mnie w zakłopotanie, i nie tylko mnie, bo
mało kto znał przecież więcej niż dwa języki. Ale bywało odwrotnie.
Godzina 3 nad ranem. Moje siły były już na wyczerpaniu. Nareszcie ruch
pacjentów ustał. Aż tu po pół godziny spokoju - znowu telefon. W izolatce
czekała 10-letnia dziewczynka z matką i babką. Wszystkie mówiły po angielsku
wyraźnym "europejskim" akcentem. Dziecko miało wysoką gorączkę, nie chciało
się rozebrać. Wtedy babcia w najczystszej polszczyźnie zaczęła przekonywać:
- Rozbierz
się, Basiu, proszę cię, nie rób babci przykrości...
Byłam tak zmęczona, że w pierwszej chwili znajome "rodzone" słowna wydały
mi się obcą mową (coraz częściej zdarzało mi się myśleć po angielsku).
W dzień ucieszyłabym się szczerze mając polskiego pacjenta, ale teraz,
nad ranem... po tylu godzinach pracy... Jeśli "ujawnię się", opiekunki
zaczną ze mną długą rozmowę o objawach choroby, diecie, lekach, może o
Polsce. Nie mam siły! Czekałam więc cierpliwie, namawiając Basię po angielsku,
aby dała się zbadać. Dziewczynka była chora, do tego najwyraźniej rozpieszczona,
toteż spojrzała na mnie gniewnie i powiedziała do babci po polsku:
- Czego ta
stara małpa chce ode mnie?
Udałam, że nic nie rozumiem, chociaż trochę mnie to rozsierdziło.
- Małpa, nie
małpa - ale daj jej się zbadać! - prosiła babcia czule.
Tego było za wiele.
- Uważam, że
nie powinna pani nazywać mnie małpą wobec dziecka - powiedziałam spokojnie,
wyraźnie i chłodno "piękną" polszczyzną.
Wszystkie trzy zaniemówiły, jakby w nie grom uderzył. Odtąd badanie odbywało
się bez żadnych przeszkód. Basia uległa.
Poszliśmy spać o piątej rano, kiedy już szarzało na dworze. Kolega i pielęgniarka
dosłownie słaniali się na nogach. Położyłam się, ale nie spałam ani chwili.
Rano wypiłam mocnej kawy, zaparzonej własnoręcznie i dopiero wtedy poszłam
na śniadanie. Mój współdyżumy, Kanadyjczyk, już siedział przy stole uśmiechnięty.
Zdawał się być w pogodnym humorze.
- How are you?
- powiedział wesoło. - Ciężką mieliśmy noc, Irene. Byłem nad ranem tak
wyczerpany, że z trudnością odróżniałem chłopca od dziewczynki...
Wszyscy wybuchnęli śmiechem.
- Dobry kawał!
- ryknął jak zwykle Ken A. - Nie, Irene? - To mówiąc trzepnął mnie w plecy
z właściwą sobie siłą. Łyżeczka wypadła mi z ręki i potoczyła się daleko
po podłodze.
Uśmiechnęłam się jednak.
- Rzeczywiście,
Ken, tylko przez ten wspaniały dowcip straciłam łyżeczkę i nie mam czym
zamieszać herbaty.
- Nie masz
czym? Nożem, my lady, nożem albo widelcem. O, tak.
Złapał nóż i ostrym końcem zamieszał swoją herbatę. Cóż było robić. Poszłam
za jego przykładem, myśląc z czułym wzruszeniem, ilu to Polaków w podobnej
sytuacji pospieszyłoby do kuchni, aby przynieść koleżance drugą łyżeczkę...
(a może tęsknota odbiera trzeźwość sądu i ubarwia przeszłość, niczym reflektory
nadające tęczowe kolory wodospadom w Niagarze? Well, odbiera na pewno).
O dziwo, w drugiej dobie dyżuru pracowało się z mniejszym wysiłkiem niż
w pierwszej. Moje pytania i zlecenia zamieniły się niemal w formułki,
a ruchy prawie zautomatyzowały. Miałam przecież za sobą 35 pacjentów załatwionych
w ciągu 24 godzin, i to załatwionych gruntownie, z wykonywaniem badań
pomocniczych, które należało robić samemu, ponieważ pracownia świętowała
we wszystkie weekendy. Nic więc dziwnego, że zmęczona fizycznie, wyczerpana
nieustannym napięciem uwagi z powodu przerzucania się od jednego obcego
języka do drugiego, nie nawykła do tak długotrwałej pracy w ambulatorium
- szybko zaczęłam podlegać procesowi "mechanizacji". Jest to zresztą zjawisko
nieuniknione na tamtym lądzie. Celem życia jest zarobić, a jakim nakładem
wysiłku, to mniej ważne. Wysilają się wszyscy i nikt nie czuje się z tego
powodu nieszczęśliwy. Jeśli nie chce - może pracować mało lub wcale, to
jego sprawa, ale "zbiera dokładnie tyle, ile posieje..."
|