Zachodzące słońce przeglądało się w spokojnych, jakby sennych wodach Bałtyku. Leciały za nami chmary mew - cudownych ptaków o białych brzuszkach i białosrebrnych skrzydłach. Krzyczało to bractwo bez przerwy, wypatrując stale, czy kto nie rzucił im jakiegoś przysmaku: kawałka chleba, ciastka, fistaszka. Prawdziwie bystrymi oczyma odnajdywały każdą okruszynę i niczym strzały spadały w dół, gdzie kołysał się na wodzie upatrzony kęsek. W ciągu niewielu godzin zżyliśmy się także z mewami.
     Przed każdym posiłkiem nadawano przez radio tę samą krótką melodię graną na cymbałkach. Było to równoznaczne z wezwaniem do jadalni. Nikt się - oczywiście - nie spóźniał ani na śniadanie, ani na obiad, ani na kolację. Podobnej punktualności nie udało mi się zaobserwować w żadnej instytucji i w żadnym domu wczasowym. Jedzenie bowiem stanowi drugie, pod względem ważności, zajęcie pasażerów na statku. Ponadto trzeba zdawać sobie sprawę, jaka jest kuchnia na "Batorym". Nic nie przesadzę, jeśli powiem - najlepsza na świecie. Można by nią podbić świat i po części się nam to udaje, zwłaszcza w stosunku do... - Amerykanów. Ci dopiero jedzą! Dzień w dzień odprawiają lukullusowe uczty (niech im będzie na zdrowie - wcale się nie dziwię).
     Wędrując po pokładach w towarzystwie inżyniera poznanego za... jedne 72 złote, niespodziewanie spotkałam aż troje znajomych, o których wiedziałam, że powinni by jechać, ale w zamieszaniu i gwałcie - pewnie rozminęliśmy się: młodsza koleżanka jechała do Stanów Zjednoczonych, dwóch profesorów zaś na zjazd naukowy do Montrealu. W ten sposób było nas już pięcioro.
     Pierwszej nocy na morzu spaliśmy wszyscy kamiennym snem, lecz nie było to zasługą ani powietrza, ani słońca, ani nawet wyszukanych potraw, tylko po prostu - byliśmy śmiertelnie zmęczeni. Poranek wstał czysty jak źródlana woda, Niebo bez chmurki. Serce bez żadnych trosk. Zapadły się gdzieś pod ziemię, czy też pod powierzchnię morza, wszelkie żale z powodu rozstania z bliskimi, jak gdyby w ciągu niecałych dwunastu godzin "stare życie" rozwiało się, a nowe narodziło. Aż wstyd! Miejcie się na baczności, gdy podobny poranek was kiedyś zaskoczy... Jest niebezpieczny, wręcz niebezpieczny! Nigdy życie człowieka nie rozpoczyna się zupełnie na nowo - tak samo jak ocean jest tylko na pozór bezkresny - w końcu bowiem wyrzuca człowieka gdzieś na ląd.
     Przed śniadaniem pływaliśmy w basenie. Po śniadaniu plan zajęć przewidywał trzy godziny opalania. Później postój w Kopenhadze. Drugi punkt planu nie został jednak wykonany w stu procentach, gdyż już koło godziny dziesiątej wjechaliśmy w mgłę. Zrobiło się chłodno. Wszyscy pobiegli po swetry, później p|o płaszcze, wreszcie - co mniej zahartowani - usadowili się w barach lub bawialniach. Przed wjazdem do duńskiej stolicy statek zatrzymał się. Na pokładzie zjawił się marynarz z pałką podobną do maczugi i zaczął miarowo, systematycznie, co kilkanaście sekund uderzać w przymocowany do masztu wielki "talerz", chyba blaszany. Walił i walił dając w ten sposób znać innym statkom, że stoimy, gdyż w gęstej mgle mogła zdarzyć się awaria. Z odległości 2 metrów nie można było nic dojrzeć (oto niespodzianki morza - przepiękny ranek i w trzy godziny później "mleczna mgła").
     Marynarz nie przestawał uderzać swoją "maczugą". Jakaś pani przechodząca po deku (czyli pokładzie) przystanęła i nie mogąc widocznie pojąć, z jakiej przyczyny zakłóca się spokój, spytała marynarza:
   - Panie, czy to gong na obiad? Nie za wcześnie? Przecież dopiero pół do jedenastej...
     Marynarz uśmiechnął się z pobłażaniem, prawdopodobnie przyzwyczajony do różnych pytań "szczurów lądowych", i odrzekł:
   - Kapitan każe, będzie pani jadła. Kapitan nie pozwoli, nie będzie pani jadła.
     Gdyśmy przybili do portu w Kopenhadze, znowu panowała przepiękna pogoda. Oto rzucono już liny. Duńska orkiestra portowa gra hymn polski. Nasza - duński. Oficerowie salutują. Znowu chwile pełne wzruszeń. Czujemy się pasażerami "własnego" wielkiego statku, który witany jest z honorami. Opuszczono mostek. Wysiadamy na ląd, żeby zwiedzić piękną stolicę Danii "beautiful Kopenhagen", jak mówi popularna piosenka.
     Rzeczywiście jest to śliczne miasto - czyste, kolorowe, pełne pomników i eleganckich hoteli. Ogrody i fontanny, doskonale zaopatrzone sklepy, uprzejmi ludzie i... świetne ciastka. Kopenhaga to wielki port, jeden z najruchliwszych na świecie. Jak okiem sięgnąć - dźwigi i urządzenia portowe. Tuż nad brzegiem morza "pilnuje" tego portu sławna "Syrenka" dłuta Eriksena, podobna trochę do naszej warszawskiej, choć tę kto inny robił (a może "pożyczona"?). Rzeźbiarz, który wsławił na całym świecie imię Danii - Thorwaldsen - jest pochowany na dziedzińcu muzeum swego imienia, w którym zgromadzono większość jego dzieł: ma prosty, zwyczajny grób, jak tego sobie życzył - jak życzą sobie wszyscy naprawdę wielcy. Pałacu, w którym mieszka król duński, nie mogliśmy zwiedzić, gdyż nie była to właściwa pora. Widzieliśmy tylko zmianę warty, zabawne widowisko, dziś już trochę jakby teatralne. Pokazano nam śliczny kościół szwedzki i jeszcze piękniejszy w stylu gotyckim kościół pod wezwaniem Grundsvirdta. Cudo! Może konkurować z katedrą kolońską. Nad kanałem, gdzie znajduje się targ rybi, można obejrzeć jeszcze jedno curiosum: pomnik przekupki - tej, która miasto żywiła i żywi, a której trudu żadna akademia nauk nie upamiętniłaby, wobec czego zrobił to - wdzięczny lud. Przekupka duńska ma swój pomnik. Wesołe miasteczko "Tivoli", bogaty "Magazin du Nord", wytworny Hotel Anglais - wszystko to pokazano nam nie bez pewnej dumy. Nie przesadza piosenka: "Beautiful, beautiful Kopenhagen". Miasto to przypomniało mi Zürich, z tą tylko różnicą, że wydawało się "cieplejsze", jeśli w ogóle można je oceniać na podstawie tak krótkiego pobytu.
     Powróciliśmy na statek. Właśnie podawano spóźnioną kolację: consommé, indyka w maladze, gulasz po duńsku, lody a la Ludwik któryś tam. Byliśmy weseli, żarty coraz częściej towarzyszyły każdej wypowiedzi. Życie było piękne. Mewy nie odstępowały statku ani na chwilę.
     Płynęliśmy teraz do Anglii.
 
 
 
. Irena Krzeska........
 

ARCHIWUM

POLEĆ TEN ARTYKUŁ ZNAJOMYM Z FACEBOOKA
 


 

 


BIULETYN POLONIJNY, Postal Box 13, Montreal, Qc H3X 3T3, Canada; Tel: (514) 336-8383 fax: (514) 336-7636, 
Miesięcznik rozprowadzany bezpłatnie wśród Polonii zamieszkującej obszar Montrealu i Ottawy. Wszelkie prawa zastrzeżone.