NIKT MNIE NIE CZEKA
Podróż morska jest jak słona morska woda - tym silniejsze wzbudza pragnienie,
im więcej się jej doświadcza.
Na Atlantyku wydawało mi się, że mogłabym tak już jechać bez końca albo
przynajmniej dookoła świata. Wprost zadziwiające, że ja, prawdziwy szczur
lądowy, w ciągu zaledwie kilku dni przywykłam do patrzenia godzinami w
niebo - błękitne, niebieskie, szare lub granatowe - do liczenia fal w odległości
kilkudziesięciu metrów od statku, obserwowania płynących chmarami ryb,
oczekiwania przez dzień cały na chwilę, gdy z kuchni wyrzucane będą odpadki.
Głodne mewy rzucają się na nie chciwie, są przy tym ogromnie zabawne, biją
się bez pardonu i krzyczą głośniej niż zwykle. Chociaż płynęliśmy już po
oceanie, zostawiwszy ląd daleko za sobą, mewy leciały za nami nieodstępne,
nocowały na masztach, zbiedniały może nieco (jeśli wierzyć memu doświadczeniu
pediatry w ocenie na oko wagi), ale - nie zawracały. Nie mogliśmy się
nadziwić ich odwadze, wytrzymałości, a może też szaleństwu?
W ciągu kilku dni - pokochałam morze z całego serca.
Stanowczo nie wolno nazywać Atlantyku większym Bałtykiem - jak to sobie
wyobrażała młoda studentka, gdyśmy opuszczali port gdyński. Doświadczeni
marynarze utrzymują, że każde morze jest inne, inne do szpiku kości.
Morza różnią się barwą, długością fal, szybkością wiatrów, temperaturą
wody. Złożywszy razem te wszystkie wiadomości o cechach konkretnych i innych
- mniej uchwytnych, marynarze nadają oceanom przydomki. Atlantyk nosi przydomek:
dumny. Jaki zachodzi związek między np. wiatrem i długością fał a dumą
- nie mam pojęcia. Nie pytałam nawet. Niemniej określenie dumny, właśnie
dumny, uważam za przepyszne.
Dumny Atlantyk. Gdybyż mieć doświadczenie i język Conrada! Napisałabym
dzieło, poemat o tym oceanie. O bezkresnej przestrzeni wodnej, szmaragdowej
w bezchmurny dzień i ustrojonej w białe grzywy fal. Horyzont - ostra linia,
na której blady błękit nieba spotyka się ze szmaragdem - budzi w patrzącym
nienasycone pragnienie dotarcia do niej. Pogoń za złudą, choroba błękitnej
dali, ciekawość człowieka, będąca od wieków jego zgubą i wielkością. Naprzód
i naprzód! Stwierdzić samemu, gdzie jest kraniec świata, postawić na nim
nogę albo uderzyć burtą o sklepienie niebieskie tam, gdzie łączy się ono,
splata z wodami oceanu! Zatrzymać się, wytchnąć, powiedzieć: poznałem
i... Pożera się oczyma ten horyzont, czasem z nienawiścią, a czasem znów
z wdzięcznością, że łudzi i mami, nigdy nie dopuszczając do człowieka goryczy
nasycenia.
Całymi dniami nie widać kawałka ziemi. Woda, tylko woda. I niebo. W nocy
wyiskrzone gwiazdami, niczym podziurawiona w miliardach miejsc czarna płachta,
z której wieczna może jasność dociera do naszych oczu jedynie przez te
okienka. Dlaczego mają to być jakieś planety, gwiazdozbiory? Po prostu
na niebo zarzucono wielką ciemną zasłonę i zapalono światło, tak samo,
jak czynimy to my - ludzie - w naszych mieszkaniach...
Patrzy się z nieustannym zachwytem i... ot, tak - baśnie same przychodzą
do głowy. Bo właściwie na jawie śni się.
Nagle od zadumy przechodzi się do życia, do najbardziej jaskrawych form
współczesności.
Z sali dancingowej dobiegają dźwięki rock and rolla, synkopowane melodie
swinga, różne samby i... oberki. W objęciach bezkresnego morza i czarnej
nocy bawi się w najlepsze kilkaset istot ludzkich, każda tak, jak umie
i może, a wszyscy tak, jak gdyby ani razu nie pomyśleli, że od jednego
kaprysu natury zależy, czy w ciągu kilkunastu minut nie przestanie istnieć
na zawsze ich świat... Pochłonięci tańcem i uciechą chwili ludzie skaczą
po parkiecie z zapałem, chociaż - gdyby ten parkiet zawiódł, znalazłoby
się pod nim kilka kilometrów drogi do... dna morskiego.
Człowiek bywa szczęśliwy nie tyle dlatego, że wie, co posiada, ile dlatego,
że nie wie, co mu grozi.
Podczas balu kapitańskiego kapitan statku podejmuje podróżnych kolacją.
Jest to bardzo ładna impreza. Lampiony i parasolki, maski i loterie fantowe,
polonez i palące się lody przy akompaniamencie szumu fal. W bezpośrednim,
najbliższym sąsiedztwie potężnego oceanu, tajemniczego, czarnego, niezgłębionego...
Vedere Napoli e poi morire... Ma się aż za wiele przeżyć. Niemożliwością
jest zapomnieć je kiedykolwiek.
Podczas tego balu dwie panie w wieku trolleybusowym, wdzięcznie osłonięte
barwnymi papierowymi parasolkami przypomniały sobie nagle, że... są w podróży.
- Jak pani
myśli - ściszonym głosem zapytała jedna - czy taki okręt jak nasz może
zabłądzić. Wszyscy tu się bawią, nawet oficerowie...
- E, kapitan
zapłaciłby karę... Będzie uważał. Niech pani się nie martwi.
Bawiono się dalej.
Przełożony stewardów duńskich, kapitan Larsen z rudawą łysiejącą czupryną
i przemiłym dobrodusznym uśmiechem - pracował niezmordowanie. W przerwie
chwycił skrzypce i zagrał Warszawo, ty moja Warszawo. Sala zatrzęsła
się od braw. Na pewno nie otrzymał większych Menuhin. - (Ten Duńczyk nauczył
się później także słów piosenki i ledwieśmy je - my Polacy - poznali).
Nie chciało się iść spać. Tracić takie chwile na spanie! Byłoby to więcej
niż zbrodnią. Żyć! - póki jest cudownie - żyć! Zawsze miałam za złe Napoleonowi,
że musiał się przespać nawet... pod piramidami egipskimi. Cóż za błąd!
Świt wstawał nad Atlantykiem. Kołysanie statku, lekkie oszołomienie po
nie przespanej nocy, strzępki refleksji z godzin zadumy - wszystko to sprawiało,
że ten świt wydawał się inny niż wszystkie dotychczasowe. Był odświętny.
A gdyby tak rzeczywiście zechciał stanąć czas?... - przeszło mi przez
głowę. - Któż to mówił już o zatrzymaniu go? - nie mogłam sobie przypomnieć.
Oj, przyjdzie kiedyś zapłacić za piękno tych chwil. II ny a rien de volé
(Nic nie bierze się za darmo) - powiedział Napoleon. Violent delights
have violent ends (Gwałtowne rozkosze mają koniec gwałtowny) - wyraził
to samo Shakespeare. Tęsknota nie jest niską ceną. Ho! ho! Wcale nie.
Zbliżamy się do Nowej Fundlandii.
- Teraz, proszę
państwa, jesteśmy na wodach Kanady - objaśniał nasz Kanadyjczyk - i wkrótce
zobaczymy, przynajmniej z odległości, pierwsze próbki jej lądu.
Pierwsze próbki nie wyglądały zachęcająco. New Foundland jest prawie
pustą krainą od (strony zachodniej; miasta i miasteczka koncentrują się
głównie na wschodnim jej wybrzeżu, zwróconym ku Atlantykowi. Oglądaliśmy
więc pierwszą prowincję Kanady bez zachwytu. W pewnym momencie ktoś o bystrym
wzroku dojrzał dom, pierwszy dom. Wszyscy wylegli na pokład i wpatrywali
się ciekawie, choć był to zwyczajny, najzwyczajniejszy dom.
Jakaś paniusia pokiwała nawet głową z politowaniem i rzekła:
- Ubogo toto
wygląda. Czy oni aby mają tu kanalizację? (ta uwaga niejednokrotnie przychodziła
mi później na myśl, jako niezły dowcip z gatunku tych, które opowiada się
o przybyłych do wielkiego miasta mieszkańcach zabitej deskami prowincji.
Czy mają kanalizację?... Co jak co, ale pod względem urządzeń (sanitarnych
Ameryka jest wzorem wszystkich cnót!).
Wjechaliśmy w rzekę Świętego Wawrzyńca.
- Jest to jeden
z cudów natury w służbie człowieka - objaśniał dalej Kanadyjczyk. - Posiadać
rzekę, po której mogą kursować statki transatlantyckie, to wielkie szczęście.
Wkrótce zostanie ona połączona siecią głębokich kanałów z wielkimi jeziorami
kanadyjskimi i w ten sposób stworzy się naturalną drogę wodną w głąb kraju,
aż do Toronto, a może i dalej.
|