WEEKEND W OPD

     W ramach nowej rotacji lekarzy asystentów dostałam „przydział” do OPD (co w urzędowym brzmieniu należy czy¬tać: Outdoor Patients Departaments), czyli do ambulatorium. Z dziewi±tego piętra zeszłam na pierwsze, szefa Holendra zmieniłam na Chińczyka, dyżury co drug± noc ograniczały się do dwóch pełnych nocy w tygodniu i trzeciej do północy. Na drzwiach jednego z siedmiu gabinetów zawieszono tablicz¬kę z moim nazwiskiem i w pierwszy poniedziałek paĽdzier¬nika rozpoczęli¶my: czterech Kanadyjczyków, Amerykanin, Francuzka i ja. Do obowi±zków naszych należało przyjmowa¬nie chorych z miasta w godzinach od 8.30 do 16.30, z przerw± tylko na coffe time i lunch.

     Gabinety w ambulatorium były małe, ciasne, wszystkie urz±dzone jednakowo: stolik, stół do badania i dwa krzesła. Na narzędzia - strzykawki, wzierniki, łopatki - przeznaczone były specjalne metalowe pudła, które wstawiało się w ruchome podstawki przymocowane do stołów. Można było je w miarę potrzeby wysuwać lub wsuwać pod stół, tak iż nie zajmowały zupełnie miejsca. Dobre urz±dzenie, bardzo prak¬tyczne.
     Pielęgniarki szykowały karty pacjentów, ustalały kolejno¶ć ich badania, lekarze wywoływali nazwiska przez mały mega¬fon zawieszony w poczekalni.
     Miss R., bardzo ładna, młodziutka pielęgniarka, przybiegła do mnie pierwszego dnia z jedn± kart± w ręku.
   - You see, Irene, tu jest polski pacjent. Skieruję tę matkę do pani.
   - All right.
     Po chwili wtoczyła się do pokoju gruba dama w kapeluszu przybranym owocami (sic! sztucznymi owocami - cztery wi¶nie i jedno rajskie jabłuszko!), w wisz±cych klipsach i bry-lantowym naszyjniku. Miała na sobie błyszcz±c± suknię z cze¬go¶ w rodzaju lamy (godzina była 10 rano!). Obok niej stała blada 7-letnia dziewczynka.
   - Jestem Mrs Kmieć, Helen Kmieć - rzekła dama we¬soło. Rodziłam się pod Cracow. Pamiętam jeszcze nasz haus familijny: było tam dużo sztepsów (steps - schody) i na tych sztepsach always bawili my się. Słyszałam, że doktor z Polski?
   - Rzeczywi¶cie.
   - Ja już nie byłam w my country 35 lat, ale mówi się jeszcze po polsku, mówi. A mam teraz wielki trabl. Moja mała ma sick i sick.
   - Co, proszę pani?
   - No, jaki¶ rasz na fejsie. Długo j± to baderowało...
„Trabl" „rasz na fejsie” - „baderowało”...? Z przera¬żeniem niemal stwierdziłam, że chyba zapominam już ojczy¬stej mowy, bo nie mogę zrozumieć, o co chodzi tej Polce.
   - Przepraszam, byłaby pani łaskawa powiedzieć mi wszyst¬ko po angielsku.
   - O kay.
     Wyja¶niło się. „Trabl” - to trouble - zmartwienie, „baderować” to „polski” czasownik, utworzony od angielskiego to bother (niepokoić), a „fejs”, czyli face (twarz), można też, je¶li kto chce, odmieniać według naszej deklinacji. Cóż za polszczyzna! Si±¶ć i płakać. Co prawda 35 lat Ameryki - trudno więc się dziwić. Córeczka Mrs Kmieć nie rozumiała ani słowa po polsku.
   - Z tymi kidsami tak zawsze (kid - dzieciak) - wyja¶¬niła matka. - Rodzice mówi± ze sob± po polsku, a kid idzie do szkoły i preferuje English speaking i póĽniej jest zupełnie Canadian.
     Wła¶ciwie - to zrozumiałe.
     Po przewlekłej infekcji skóry dziewczynka miała anemię. Wyja¶niłam to matce, która prawie podskoczyła z rado¶ci.
   - Anemia only? O kay. Dostanie pills (pigułki) i będzie all right. Bardzo jestem wdzięczna za ten check up (spraw¬dzenie). A może doktor do nas zajdzie kiedy? Zrobię polski ham... - zapraszała prawdziwie serdecznie.
     Pisanie kart w OPD było jeszcze bardziej uci±żliwe niż na oddziałach, bo - po pierwsze było ich więcej, po drugie -- opisywać należało „własnymi słowami”, gdyż każdy przypadek był zupełnie inny. Spróbujcie robić to przez 8 godzin lub przez 32! Mózg odmawia posłuszeństwa, a... karty s± codzien¬nie przegl±dane przez szefa, to znaczy kierownika ambula¬torium.
     Pewnego razu zgłosił się do mnie chłopiec, dziecko bardzo nerwowe, cierpi±ce na tik prawego oka. Opisałam rzecz w karcie. Nazajutrz wzywa mnie boss - dr Ch., Chińczyk rodem z Jamajki, który od kilku lat przyj±ł obywatelstwo kanadyjskie.
   - Irene, pamięta pani tego chłopca? - pokazuje kartę.
   - Owszem, pamiętam doskonale.
   - Trochę za mało o nim napisane. Gdzie szczegółowy wy¬wiad rodzinny? Gdzie przebieg ci±ży i porodu? Przecież chło¬pak mógł mieć uraz porodowy? Wreszcie napisała pani „tick”, po angielsku piszemy „tic”. Trzeba wszędzie poprawić.
   - Pan musi zrozumieć, Wilfrid - zaczęłam się bronić - że nie jest mi tak łatwo pisać długie wszechstronne wywiady, chyba że... będę to robić po polsku. Zebrałam wywiad rodzin¬ny, ale ponieważ był bez znaczenia, więc go nie umie¶ciłam!
   - Nic mnie to nie obchodzi. Karta musi być uzupełniona. I ten „tic” poprawiony.
     No, no... Twardy jeste¶, mój panie. Ja bym ci kiedy ka¬zała napisać po polsku np. „pszczoła” albo choćby „elemen¬tarz” - ciekawam, jakby¶ to zrobił i jak± miałby¶ minę!
     Jednym z największych moich błędów w postępowaniu było to, że przyznałam się do znajomo¶ci czterech języków. Przyznałam się może nie tylko przez prawdomówno¶ć, ale i przez odrobinę próżno¶ci, wcze¶nie zauważywszy, że umiejętno¶ci lingwistyczne s± przedmiotem wielkiego podziwu. Ta próżno¶ć mnie zgubiła. Inni koledzy, bowiem, wybierali sobie pacjen¬tów - Anglicy - Anglików, Francuzi - Francuzów, Włosi
Włochów. Dzięki temu każdy pracował przeważnie w swoim języku. Do mnie natomiast kierowano wszystkich, nawet takich, których język nie był żadnym ze znanych mi czterech, a po prostu był niezrozumiały - np. węgierski. Zbuntowałam się i o¶wiadczyłam, że ponieważ mnie jest chy¬ba najciężej, bo prawie nigdy nie mówię po polsku, będę od¬t±d załatwiała wył±cznie pacjentów mówi±cych po angielsku. Kto¶ jednak szybko powiadomił o tym „bossa”.
   - Sorry, Irene. Tak być nie może. Pani zna tyle języków, że nie powinna przebierać w chorych.
   - Ale proszę pamiętać, że żaden z tych języków nie jest moim własnym. Chyba pan zdaje sobie sprawę, jak ciężko jest przerzucać się od jednego do drugiego, nieustannie w ci±gu co najmniej o¶miu godzin.
   - He jednak pani skorzysta przy tym! Będzie je pani miała wszystkie w małym palcu. Proszę więc zastosować się do mojej pro¶by - all right?
     I cóż takiemu odpowiedzieć? Udać się do profesora? Opa¬nowała mnie w¶ciekło¶ć, miałam ochotę trzasn±ć drzwiami, wyj¶ć i więcej nie wrócić. Ba! W każdej chwili „buntu” przy¬chodził mi zawsze na my¶l... Atlantyk, wielki, szeroki, głę¬boki - ten, który trzeba najpierw przejechać i trzeba mieć czym przejechać. „Batory” przybija raz w miesi±cu, ostatnim rejsem przed zim± będzie tu za 12 dni. A potem rzeka ¦w. Wawrzyńca zamarznie i... moja droga powrotu zostanie tym samym odcięta, bo posiadam opłacony bilet powrotny jedynie na... polski statek.
     Na kolację przyszłam z nieco zapuchniętymi oczyma, chociaż według przyjętego tu obyczaju - starałam się robić wrażenie wesołej. Przypadkiem zajęłam miejsce obok Nicka. Przygl±dał mi się przez moment, po czym zapytał:
   - Jakże tam nowy szef? Lepszy ode mnie, mam nadzieję?
   - Wszyscy mamy wady i zalety. Najważniejsze jest jednak to, aby¶my chcieli przynajmniej czasami pomóc sobie wzajem¬nie.
   - Zapewne. Pani robi wrażenie „romantycznej osoby”.
   - Większo¶ć Polaków to takie - jak pan powiedział - „romantic figures”.
   - Nie znałem ani jednego Polaka. Pani jest pierwsza. My¬¶lę, że choruje pani na „homesickness”. Wszyscy j± tutaj przechodz±, to znaczy tęskni± piekielnie za domem. Ale Sło-wianie podobno tęskni± najbardziej.
   - Chyba pan ma rację, przynajmniej, jeżeli mnie brać za przykład.
     W tej chwili nasz s±siad z przeciwka wysoki, gruboko¶cisty Amerykanin skończył kolację, wytarł usta i poklepał się moc¬no po brzuchu.
   - Jestem pełen, syty jak rekin! - krzykn±ł z zadowole¬niem.
      Spu¶ciłam oczy. Nick u¶miechn±ł się trochę drwi±co. Nie zrobił jednak żadnej uwagi. Amerykanin wstał.
   - Najbardziej razi tu pani± brak manier i kurtuazji, czy tak? - podj±ł rozmowę Holender.
   - Może (nauczyłam się odpowiadać wymijaj±co, jak ci, co mnie otaczali. Je¶li bowiem zapytano kogo¶ np., co s±dzi o ko¬ledze X czy Y, albo też o jakiej¶ sprawie, odpowiedĽ zwykle brzmiała: „Nie wiem” lub „Muszę to przemy¶leć”).
   - Niech się pani nie zło¶ci. To jest inny ¶wiat. Ani gorszy, ani lepszy, tylko inny. Ten pan, co się przed chwil± tak pro¬stacko klepał, jest w gruncie rzeczy dobrym chłopcem, ma serce i gotów niejednemu pomóc w razie potrzeby.
   - Przypuszczam.
   - Mówię o tym, bo widzę, że pani cierpi.
   - Cóż znowu! Chyba pan się myli albo zauważył to po czasie. W każdym razie jestem wdzięczna za dobre chęci.
   - Oj, po co te komunały? - (Co mu się stało dzisiaj? - my¶lałam kończ±c kompot). Rozumiem dobrze, co to jest obco¶ć i samotno¶ć, albo dokładniej - samotno¶ć w obcym kraju. Uczyłem się jej nie mniej bole¶nie od pani. Wie pani, uro¬dziłem się w Indiach Holenderskich. Jako młody chłopak stra¬ciłem matkę i już sze¶ć miesięcy po jej ¶mierci miałem ma¬cochę. Było nas czterech. Moich trzech braci mieszka obecnie na trzech różnych kontynentach, a ojciec wrócił do Holandii ze swoj± żon±. Rok spędziłem w Anglii przed przyjazdem tu¬taj, a wyjeżdżaj±c do Londynu umiałem tyle po angielsku, ile pani po włosku. Nie wiedziałem, jak jest np. wata lub strzykawka. Przeszedłem ostr± szkołę, zdaje pani sobie sprawę. Stwardniałem.
   - Czy dlatego jest pan teraz taki surowy?
   - Możliwe. Pewnego rodzaju samoobron± jest - wyma¬gać dużo od siebie i od innych.
   - A ja my¶lę, że znacznie lepiej jest dużo dawać i dużo brać.
   - Jestem teraz biedny, Irene, nie mam co dawać.
   - Myli się pan. Dzi¶ np. pańskie „dobre słowo” pozwoli¬ło mi na chwilę zapomnieć o tej - wspomnianej niedawno samotno¶ci. A tego nie kupuje się nigdzie, zwłaszcza chyba w tym kraju.
      Po raz pierwszy spojrzeli¶my na siebie z u¶miechem, jak dwoje ludzi, którzy nie¶miało i ze zdziwieniem stwierdzaj±, że mogliby być przyjaciółmi.
   - Żałuję, że nie miałem siostry, Irene.
   - A mnie jest przykro, że w głębi serca s±dziłam pana ostro.
     Tym razem ja wstałam pierwsza z moj± tac±.
     Praca w ambulatorium była wła¶ciwie trochę banalna: przy¬padki na ogół lekkie, nieskomplikowane, przy pewnym do¬¶wiadczeniu wyj±tkowo tylko stanowiły problem lekarski. Osiem godzin zajęć było jednak stanowczo za wiele i nale¬żało raczej przyj±ć metodę powolnego załatwiania chorych (stosowali j± zreszt± wszyscy bez wyj±tku!), gdyż w przeciw¬nym razie pracowało się i za siebie, i za innych. Przerwy w pracy były „Ľle widziane” zarówno przez kierownika am¬bulatorium, jak i przez pilnuj±ce porz±dku pielęgniarki, bardzo dbałe, aby żaden pacjent nie czekał bez potrzeby, czyli żaden lekarz nie odpoczywał.
     Natomiast dobr± stron± tej kadencji był bezpo¶redni kon¬takt z ludĽmi. Jak zwykle lekarzowi - niejedna matka i oj¬ciec chętnie mówili mi to i owo o swoim życiu, wyrażali pogl±d na ¶wiat i Kanadę, zwierzali się czasem z trosk i wy¬jawiali - ¶wiadomie lub niechc±cy - różne pragnienia. Tam wła¶nie nasłuchałam się więcej „prawdziwych” bajek niż zmy¬¶lonych czytałam w dzieciństwie... Wprost fantastyczne bywa¬ły koleje losu niektórych ludzi, zanim przybyli wreszcie do swej „przystani - Kanady. Niemal wszyscy Europejczycy tęsknili do „domu”. Gwałtownie, ze łzami czasem, objawiali te uczucia Włosi i Rosjanie, choć niejeden z nich opu¶cił ro¬dzinne strony przed 10 lub 20 laty. Najwięcej rozbitków stworzyła, oczywi¶cie wojna. Drugim z kolei powodem emigracji był chyba brak pracy, czyli po prostu bieda. Najmniej spo¬tykałam takich, którzy przywędrowali za ocean, by zostać... milionerami, chociaż w ksi±żkach dla dzieci i dorosłych ten wła¶nie cel zajmuje poważne miejsce. Nie raz i nie dziesięć zapytywałam Niemki, Włoszki, Austriaczki, Holenderki, Hisz¬panki, dlaczego emigrowały ze swymi mężami (lub rzadziej same) ? Skoro tęskni±, dlaczego nie wracaj±? I przeważnie otrzymywałam tę sam± odpowiedĽ, formułowan± tylko w róż¬nych językach:
   - Tu nie ma życia, tam nie ma na życie...
     Tu nie ma życia... Prawdopodobnie każdy z mówi±cych miał przy tych słowach co innego na my¶li. Jednym brakowa¬ło przyjaciół i znajomych, innym zapachu macierzanki lub mi¬mozy, Austriakom nie przestawał się ¶nić wesoły Wiedeń, a Holendrom kanały... Bo jak piękno czy miło¶ć każdy rozu¬mie inaczej, tak samo pojęcia: dom, życie - znaczyć mog±: kraj, miasto, kamienicę czy choćby pokoik, byleby ziemia, lu¬dzie, ulice lub cztery ¶ciany wzięły nam kawałek serca. A naj¬trudniej przecież zapomnieć to, co¶my kochali za młodu.
   - Emigracja - to długie, wielkie cierpienie - powiedział mi kiedy¶ pewien stary robotnik rodem spod Kielc. Mieszkał w Kanadzie od 45 lat, miał synów, córki, wnuczęta, własny dom i samochód. A jednak...
 
 
. Irena Krzeska........
 

ARCHIWUM

POLEĆ TEN ARTYKUŁ ZNAJOMYM Z FACEBOOKA
 


 

 


BIULETYN POLONIJNY, Postal Box 13, Montreal, Qc H3X 3T3, Canada; Tel: (514) 336-8383 fax: (514) 336-7636, 
Miesięcznik rozprowadzany bezpłatnie w¶ród Polonii zamieszkuj±cej obszar Montrealu i Ottawy. Wszelkie prawa zastrzeżone.