Zabrakło mi papierosów. Za wrzucone 50 centów automat "wypluł" pudełka "playersów" i wydał równocześnie 23 centy reszty, zgrabnie umieszczone pod plastykowym opakowaniem paczki. Rachunek płaciliśmy przy kasie, którą obsługiwał właściciel. Tip, czyli napiwek, zostawia się na stoliku i należy on do obowiązków gościa. Podczas gdy gruby szef w okularach wydawał resztę, ja - ciągle jeszcze głodna - żartowałam po polsku.
   - No, automaty, to tu czynią cuda, ale kucharze chyba nigdy nie mieli okazji uczyć się gotowania!
     Szef przestał liczyć centy i spojrzał na mnie spoza okularów.
   - Czy coś było niedobrze? - zapytał po polsku zlewając ze sobą słowa, co nadawało im brzmienie zanieczyszczonych angielszczyzną.
   - Sorry - speszyłam się - pan jest Polakiem?
   - Pochodzę z miasta Równe - from the East of Poland.
   - le już mówi się po polsku, ale zawsze trochę...
     Byłam czerwona jak burak.
   - Przyjechałam dopiero... rozumie pan, nowa kuchnia - tłumaczyłam się z zakłopotaniem.
   - That's all right.
     Wydał skrupulatnie resztę i więcej na mnie nie spojrzał, jednakże nic nie wskazywało na to, iż poczuł się dotknięty.
     Wyszliśmy na zalaną słońcem ulicę. Było blisko południa. Powietrze nagrzane jak w łaźni.
   - To mi się nie udało - usprawiedliwiałam się - strasznie żałuję.
   - Nic nie szkodzi proszę pani. Tutaj się nie przejmują takimi drobiazgami, byleby rachunek został zapłacony. Niemniej, jeśli wolno pani radzić, zawsze bezpieczniej jest zakładać, że ktoś w otoczeniu może panią zrozumieć i po polsku. Wtedy uniknie pani niespodzianek dużo poważniejszych niż ta przed chwilą. Polaków jest w Montrealu bardzo wielu, nie ma powodu na razie żadnemu z nich zwierzać swych myśli, zwłaszcza gdyby pani chciała skrytykować nie tylko kuchnię, ale może i coś więcej...
   - Tak, oczywiście. Będę o tym pamiętać. Dziękuję (przyszłość miała jednak pokazać, że nieraz jeszcze zapomnę).
   - Czy to w związku z tą zasadą mówił pan do mnie w hotelu po angielsku?
   - Nie. Po prostu w tym kraju nikt nie obnosi się ze swoim rodzimym językiem, bo jest on jak gdyby częścią prezentacji, a wszak nie mam obowiązku jej dokonywać wobec pracowników hotelu, przygodnych interesantów itd.
   - Nie znaczy to, mam nadzieję, że ludzie chcą ukrywać swoje pochodzenie? - wtrąciłam trochę oschle.
   - Broń Boże, przynajmniej nie ja. Zresztą pracując przekona się pani, że tak jest słuszniej.
     A jednak czułam się odrobinę dotknięta. Jestem gościem, zaproszonym gościem, mogę mówić, co chcę i jak chcę, czy to się komu podoba czy nie. Milczałam. Szliśmy ulicą wiodącą coraz bardziej pod górę. Z nieba lał się niesamowity żar, byłam mokra jak mysz, chociaż przeszliśmy na cienistą stronę.
   - Czy tutaj zawsze tak gorąco?
   - O, to dopiero początek lata, czerwiec. W lipcu i sierpniu będzie znacznie goręcej, we wrześniu tak jak teraz, a w październiku zdarza się nawrót lata, tak zwane Indian Summer. Klimat jest niezwykle ciężki. Miasto leży na wyspie, otoczone zewsząd wodami rzeki Świętego Wawrzyńca, toteż wilgotność powietrza dochodzi do 100% i bywa nieznośnie duszno. It is damp - będzie pani nieraz narzekać razem z nie przyzwyczajonymi. W takie najgorsze dni należy chodzić do kina lub do wielkich magazynów.
   - Jak to - do kina?
   - Kina mają prawie wszystkie air conditioned (klimatyzację), toteż jest w nich przyjemnie, bo chłodno. Można śmiało tam odpocząć. Radzę tylko zabierać wtedy sweter na seans.
     Na sam dźwięk słowa "sweter" zrobiło mi się prawie słabo. W taki żar - zabierać sweter! Oszalał.
     Weszliśmy na piękną, szeroką ulicę biegnącą równolegle, lecz znacznie powyżej Dorchester.
   - Cóż to za wielka arteria?
   - Sherbrooke Street - jedna z najwytworniejszych dzielnic. Znajdzie tu pani najdroższe magazyny i restauracje. Teraz zaczynamy się wspinać na Mount Royal.
   - Czy to ta góra przed nami?
   - Tak, to właśnie Królewska Góra. Pierwszy natrafił na nią Jacques Cartier, francuski podróżnik, a doszedłszy widocznie do wniosku, że jego żonie będzie tu przyjemnie, założył to oto miasto - Mont Real. Działo się to przed 400 laty. Teraz Kanada należy do Anglików, a Cartierowi został most jego imienia, jeden z licznych mostów w tym mieście, które Francuzi nazywają po dawnemu. - Mont Real, Anglicy zaś czytają to samo po angielsku - Montreal.
   - Ładnie tu. Wygląda to jak wielki ogród.
   - Tak, to jest rzeczywiście ogród, lub raczej doskonale utrzymane ogrody. Dopiero na samej górze będzie dziki park, mały rezerwat drzew dębowych.
     Ulica wiodła serpentyną, pięła się w górę po dość stromym wzgórzu. Po obu stronach ślicznej rue de Ramezay stały w ogrodach domy różnego charakteru - niektóre w stylu staroangielskim, inne w rodzaju eleganckich bungalow, jeszcze inne ciężkie i solidne przypominające budownictwo niemieckie. Żaden dom nie był ogrodzony, każdy ogród zlewał się z ogrodem sąsiadów. Uchylone drzwi garaży odsłaniały w niektórych bary z trunkami. Wszędzie panowała cisza, sennawa cisza gorącego południa. Nigdzie psa ani kota. Wzorowa czystość, wypielęgnowane trawniki, trochę pretensjonalne klomby. Dużo drzew - świerków i brzóz - zapewne sadzonych. Im wyżej, tym domy stawały się oryginalniejsze, bogatsze, klomby bardziej wyszukane, kamienie poukładane tak, aby sprawiały wrażenie grot. Na jakimś zakręcie znaleźliśmy się przed "prawdziwym" szkockim zamkiem, który posiadał przepisowe wieże i miał przepisowo ponury wygląd, a w otaczającym go parku pełno było wielkich rozrzuconych głazów. Prawdopodobnie ktoś chciał tu widzieć Szkocję... Chciał - to miał.
   - Jest to dzielnica milionerów, osobliwa o tyle, że tu takie szkockie straszydło stoi obok przewiewnej chatki. Cóż - panią, mnie, każdego Europejczyka pewnie to trochę razi, ale ich nie. My przywykliśmy do mniej więcej jednakowego charakteru miast lub przynajmniej dzielnic miast, które budowali ludzie tej samej kultury, wspólnego języka, podobnej przeszłości. Tutaj w kraju pionierów, imigrantów, poszukiwaczy przygód - każdy niemal przybył z innej strony i usiłuje stworzyć (sobie dom podobny do tego, który gdzieś zostawił... Dlatego każdy dom jest inny.
     Było tu ślicznie, bez wątpienia. Raziła może tylko pewna sztywność otoczenia, jakieś piękno "pocztówkowe", coś, co odczuwa się w domach pedantycznie wysprzątanych, a mimo to nieprzytulnych. Nawet płaczące wierzby, bliskie memu sercu, bo takie same jak w Łazienkach, robiły bardziej wrażenie dekoracji teatralnej niż prawdziwych drzew.
     Na szczycie Mount Royal serpentyna wypadała na mały placyk do parkowania otoczony kamienną balustradą. Stąd roztaczał się widok na miasto Montreal. Najpierw makieta domów i ulic, gęsto poprzeplatanych żywą, mocną zielenią. Dalej niebieskoszara rzeka Świętego Wawrzyńca, port, kominy okrętów. Tędy nas przywiózł "Batory" - tam, w prawo, droga do Europy! Otwarta, szeroka droga. Mosty maleńkie i lekkie jak zabawki, kilka zielonych wysepek wśród wód potężnej rzeki i hen! daleko! znów zieleń przeciwległego brzegu.
     Gdy patrzy się na obce miasto z takiej perspektywy, ma się ochotę zapytać je, niczym nowo poznanego człowieka: "Będziesz mi wrogiem czy przyjacielem?" Człowiek często kłamie w odpowiedzi, miasto - milczy i trzyma nas w niepewności.
 
 
. Irena Krzeska........
 

ARCHIWUM

POLEĆ TEN ARTYKUŁ ZNAJOMYM Z FACEBOOKA
 


 

 


BIULETYN POLONIJNY, Postal Box 13, Montreal, Qc H3X 3T3, Canada; Tel: (514) 336-8383 fax: (514) 336-7636, 
Miesięcznik rozprowadzany bezpłatnie wśród Polonii zamieszkującej obszar Montrealu i Ottawy. Wszelkie prawa zastrzeżone.