Południe. Upał nieznośny. Przycumowano już "Batorego". Znowu obeszło się bez orkiestry i powitań. Pracownicy portowi stali spokojnie na brzegu i flegmatycznie żuli gumę.
   - Dlaczego oni stale ruszają gębami? - denerwował się mecenas.
   - Żucie gumy, proszę pana, uspokaja i pomaga zachować cierpliwość - objaśnił filozoficznie pan Youkon.
   - Do diaska. Nie podoba mi się to. Chodźcie do baru, mam dwa dolary, kupię wam coś polskiego.
     Tymczasem na brzegu czekały już rodziny. Inżynier odnalazł przez lornetkę swego brata, chemik - kuzyna (o którym dotychczas nie wspominał), koleżanka - przyjaciół ojca, profesorowie - znajomych z lat studenckich, lekarzy mieszkających od wojny w Kanadzie. Przez głośniki ogłaszano dziesiątki nazwisk, tych, których w porcie czekano.
     Daremnie nasłuchiwałam, czy nie usłyszę i mego nazwiska. Nie, niestety, nie wymieniono go.
     Nie czekał mnie nikt.
     Spodziewałam się, że może wydelegują jakiego intendenta, urzędnika, młodszego asystenta... U nas tyle razy wychodziło się po zagranicznych gości. Było mi przykro.
   - Widzę - przemówił ktoś nagle za mymi plecami - że tylko my jesteśmy samotni - pani i ja.
   - Tak, mister Youkon, tylko my.
   - Chodźmy więc na najwyższy pokład, bo ta zabawa długo potrwa. Zobaczy pani.
     Wdrapaliśmy się na górę i stąd obserwowaliśmy rozgorączkowany tłum. Dokąd miałam się spieszyć? Po co?
   - Czy nie uważa pani, że lądowanie na obcym kontynencie, zwłaszcza gdy nas nikt nie oczekuje, ma swój szczególny urok? Jak gdybyśmy zaczynali nowe życie w nowym świecie, i to wyłącznie pod kontrolą własnego sumienia. Nie musi pani wtedy się uśmiechać ani udawać wzruszenia, nie potrzebuje się śpieszyć i wysilać, podejmuje pani prawdziwą próbę własnych sił i zdolności. Prawda? To jest właśnie facing the reality (stanięcie wobec rzeczywistości).
   - Przyznam się, że "urok" ten nie jest wolny od pewnej goryczy, jeżeli ktoś przyjmuje go mniej filozoficznie niż pan. Sądzę, że mówiąc to, chciał pan dodać mi otuchy i doceniam subtelność tej formy.
   - Dziękuję za pochwałę.
     Wysiadanie postępowało dość szybko: najpierw obywatele kanadyjscy, później wszyscy przybywający na pobyt czasowy, wreszcie imigranci. Stewardzi znosili walizy i ustawiali je równym szeregiem w hali portowej.
     Hala ta miała około pół kilometra długości, a w niej było kilkadziesiąt "stoisk". Nad każdym widniała litera alfabetu, aby podróżni według nazwisk, zgłaszali się do odprawy celnej. Walizy były również opatrzone literowymi naklejkami. Organizacja doskonała. Niemniej kontrola ciągnęła się okropnie długo. Celnicy mówili wyłącznie po angielsku lub francusku, częściej nawet po francusku. Podróżnym, którzy nie znali tego języka, trudno było rozumieć, o co właściwie ich pytają Przeglądano bagaż szczegółowo. A Polacy, jak to Polacy: wzięli wszystkiego więcej niż przepisy zezwalały. Jakaś kobiecina tuliła do serca trzy wielkie butle spirytusu i krzyczała po polsku ze łzami:
   - Niech mi pan zostawi te butelki! Dla chorej matki przywiozłam, nie oddam wam, żeby tam nie wiem co... Przetłumaczono celnikowi jej "wyjaśnienia". Spojrzał na kobietę i wzruszył tylko ramionami. Spirytus skonfiskowano.
     Takie i podobne sceny działy się na każdym kroku i przy wszystkich stoiskach. Było mi chwilami niezmiernie wstyd za rodaków, którzy chwytali za ręce służbistych Kanadyjczyków i dosłownie błagali o ulgowe traktowanie kontroli.
     Nasza "okrętowa" paczka rozbijała się tutaj zupełnie. Zaczęliśmy się żegnać ze sobą. Każdy prawie jechał do innego miasta. Pomimo zaabsorbowania zbliżającą się chwilą spotkania rodzin, było widać że wszystkim przykro się rozstawać, najbardziej chyba - mnie. Zżyliśmy się ogromnie przez te krótkie, zdawałoby się, dwanaście dni, mocniej może niż gdybyśmy się znali przez kilka lat w Warszawie czy Poznaniu. Była to bowiem przyjaźń zawarta na morzu.
   - Do zobaczenia! Czy też spotkamy się jeszcze?
   - "Qui, sas, qui sas, qui sas?..." - mówi piosenka hiszpańska. Dopiero w pięć godzin od chwili znalezienia się na lądzie byłam "oclona" i - wolna. Przede mną stały cztery ciężkie walizy i dwie podróżne torby. Nigdzie tragarza, który mógłby je zanieść, taksówki zaś należało szukać dopiero przy porcie. A gdyby nawet był i tragarz, i taksówka, miałam do rozporządzenia dwa dolary, nie wiedziałam też, co są warte w przeliczeniu na usługi i taksomierze. Stałam zafrasowana, rozważając sytuację.
   - Pani pozwoli sobie pomóc? Jestem przecież jedynym jej znajomym na "naszym" amerykańskim kontynencie - czy nie tak to pani wczoraj twierdziła?
     Mister Youkon okazał się bardzo uprzejmy. Jakiś jego znajomy przyjechał wozem do portu, dzięki czemu obaj Polacy przenieśli moje nieszczęsne walizy do samochodu i zaofiarowali się odwieźć mnie do szpitala. Port leżał w odległości kilkunastu kilometrów od miejsca mego przyszłego zatrudnienia. W czasie drogi nie rozglądałam się nawet po mieście, bo nie mogłam się pozbyć myśli, że za chwilę zostanę zupełnie sama. W żadnym kraju nie nawiedziło mnie równie natychmiast i równie mocne poczucie osamotnienia. Widocznie grzeczna obojętność cechująca ludzi tamtego kontynentu pozostaje w takim kontraście z naszym słowiańskim sposobem bycia, że daje się odczuć już od pierwszej chwili. I pamięta się ją długo.
   - Dziękuję - powiedziałam siląc się na spokój - za pomoc i za wszystko. Zginęłabym może bez panów.
     Przygodni opiekunowie postanowili zabrać na razie moje walizy i przywieźć je dopiero, gdy się urządzę.
     Szykowali się do odejścia.
   - Proszę do nas zadzwonić, będę u kolegi. Gdyby pani miała jakieś trudności, proszę sobie przypomnieć o jedynym znajomym, którego obiecywała pani wykorzystywać - żartował jeszcze Mr Youkon.
     Poszli. Zaczęłam życie w Kanadzie.
 
 
. Irena Krzeska........
 

ARCHIWUM

POLEĆ TEN ARTYKUŁ ZNAJOMYM Z FACEBOOKA
 


 

 


BIULETYN POLONIJNY, Postal Box 13, Montreal, Qc H3X 3T3, Canada; Tel: (514) 336-8383 fax: (514) 336-7636, 
Miesięcznik rozprowadzany bezpłatnie wśród Polonii zamieszkującej obszar Montrealu i Ottawy. Wszelkie prawa zastrzeżone.