Nazajutrz przeprowadziłam się do szpitala. Mój pokój był mały i ciemnawy, okno wychodziło na podwórze, Biureczko, etażerka i komoda z lustrem stanowiły umeblowanie. Wielka szafa znajdowała się w jednej ze ścian. Ogromne staromodne łóżko przypominało łóżka w sypialni mojej babki. Telefon, stojąca lampa, fotel. Rozpakowałam rzeczy, wypróbowałam materac (cóż to był za wspaniały materac!) i pogrążyłam się w fotelu. Było upalne przedpołudnie, jeszcze upalniejsze niż dni poprzednich; dokoła panowała grobowa cisza. Minęła godzina, dwie... Czekałam, że ktoś (bo ja wiem kto?) przyjdzie, zapuka, zapyta uprzejmie, jak się miewam, później zaprowadzi mnie na obiad, będzie mi przy nim towarzyszył i wreszcie zacznie mnie wprowadzać w moje obowiązki. Ale czekałam daremnie - nie przyszedł nikt i nawet żaden szmer ani żadna chmura na niebie nie zdawały się tego zapowiadać. Trudno. Głód - ten wróg ludzkości i zły doradca, narzędzie szatana i podżegacz do różnych wojen - głód jest czasem o tyle błogosławiony, że zmusza nas do czynu, a więc przeciwdziała rozpaczy.
     Wyszłam z pokoju w poszukiwaniu sali jadalnej. Znalazłam. Była pora lunchu. W kolejce do baru stało kilkadziesiąt osób: lekarze w białych - nie! śnieżnobiałych - kitlach rozpinanych z przodu, inni w płóciennych uniformach (to znaczy w spodniach i takichże bluzach) oczywiście bez krawatów, rozpięci niemal do pasa. Jeszcze inni w uniformach niebieskich i niebieskich czapeczkach na głowach. Pielęgniarki w sztywno nakrochmalonych czepkach i "przodach" uniformów, z włosami pedantycznie uczesanymi, niektóre z klipsami w uszach, wszystkie w białych pończochach i pantoflach. Lekarki w płóciennych uniformach, zapinanych z przodu długimi zamkami błyskawicznymi. Pracownicy porządkowi - salowe, sprzątaczki, pokojówki - w ubraniach zielonych, wreszcie monterzy, szoferzy, dozorcy garażów w uniformach granatowych. O tym, kim kto jest zależnie od koloru ubrania, dowiedziałam się dopiero znacznie później, toteż ta "kolorowość" pracowników dziwiła mnie z początku. A już w zdumienie wprawił mnie widok jakiejś ekscentrycznie ubranej damy, która wraz z trojgiem dzieci stała również w ogonku do baru. Mijałam ten rząd spokojnie czekających ludzi i nikt, dosłownie nikt nie zwrócił na mnie uwagi. Po prostu moja obca twarz nikogo zdawało się nie zainteresowała.
   - Przepraszam, jak trafić do chief-residenta?
   - Na lewo. Do windy. Czwarte piętro.
     Wind było cztery, znaków żadnych, tylko w ścianie jakieś światełka zielone i czerwone zapalające się pod najlżejszym dotknięciem osłaniających je plastykowych krążków. Zdecydowałam iść pieszo, bo jakże prosić o otwarcie windy.
     Na czwartym piętrze daremnie szukałam chief-residenta chodząc od pokoju do pokoju. Biblioteka, sala wykładowa dla pielęgniarek, bank krwi, laboratorium hematologiczne. Ani śladu office'u, w którym już przecież byłam. Korytarzem zbliżał się jakiś Murzyn w granatowym uniformie, zapytałam go o drogę.
   - O, my lady - powiedział z szerokim, życzliwym uśmiechem - trzeba iść piętro niżej.
   - Tak? Powiedziano mi, że na czwartym.
   - Właśnie, a to jest piąte.
   - Zdawało mi się... Dziękuję.
     Nie zdawało mi się. Było to piąte według nich, ale czwarte według nas. Nie wiedziałam, że parter uznawany jest za pierwsze, widocznie po to, aby nie był pokrzywdzony w stosunku do innych pięter.
     Chief-resident był uprzejmy, znów mówił bardzo niewyraźnie i musiałam uważać na każde jego słowo. Niemniej pojęłam, że mam iść do pralni po swoje uniformy i że mam zabrać kartkę, która daje mi prawo jadać meals (posiłki) bezpłatnie, tak często i tyle potraw, ile zechcę. Otworzył następnie szufladę i wybrał spośród kilkunastu jedną broszeczkę z białej masy, na której widniało wypisane czarnymi literami moje imię i nazwisko.
   - Proszę to przypiąć do uniformu. Nosimy wszyscy takie tabliczki, aby każdy wiedział, z kim rozmawia. Będzie pani pracować najpierw na oddziale 9, - proszę tam być jutro o 8.30.
   - Gdzie jest pralnia, doctor?
   - Mam na imię Victor i tak proszę mnie nazywać. Pralnia jest w suterenie.
     Z przekory miałam ochotę zapytać, które to będzie piętro, lecz nie powiedziałam nic.
     W przestronnym podziemiu mieściła się pralnia. Pachniało odrobinę parą i panował upał, moim zdaniem, nie do zniesienia. Kierownik pralni, młody chłopak, lat chyba nie więcej jak dwudziestu, pytał mnie trzy razy o nazwisko, zanim zdołał je powtórzyć. Wreszcie dla ułatwienia pokazałam mu moją nową tabliczkę.
   - Skąd pani jest?
   - Z Polski.
   - Z Europy?
   - Oczywiście.
   - Czy to jest daleko od Moskwy?
   - Kawał drogi, pięć godzin samolotem.
   - Ho, ho. Nie przypuszczałem.
   - Wie pan coś o Polsce?
   - Niewiele: Polish vodka - mówią, że najlepsza. Nigdy nie piłem.
     Podczas tej rozmowy o geografii i monopolu przerzucał nieustannie jakieś paczki, w końcu podał mi jedną. Na wierzchu napisano moje imię i nazwisko, w środku było 8 uniformów. A więc czekały na mnie - nowe - zrobione zawczasu, oczywiście według rozmiarów, które kazano mi kiedyś podać na specjalnym blankiecie dołączonym do kontraktu. Zaimponowało mi to tak dalece, iż zapomniałam, jak skąpe i nieszczególne wiadomości miał ten chłopak o naszym kraju. Polish wódka - i to wszystko!
     Uniformy były nieco za długie, chociaż - jak się później okazało - był to feler pożądany. Przebrana "urzędowo" zjawiłam się w barze. Przez ten czas ogonek zmalał do kilku osób. Zaraz przy wejściu do baru stał stos tac zrobionych z plastyku. Za przykładem tych, co szli przede mną, wzięłam tacę, papierową serwetkę, nóż i widelec. Przypadkiem spostrzegłam zawieszoną nad drzwiami czarną tablicę, na której białymi czcionkami z plastyku (ach, ten plastyk! Wszystko z plastyku!) wypisane było menu lunchu:
     Juices
     Takai salad 
     Mashahawa soup 
     Irish stue Apple-pie. Fruit.
     Zrozumiałam tylko pierwszą i ostatnią pozycję. Wzięłam więc dwa banany - wstydziłam się więcej! - i po krótkim wahaniu poprosiłam jeszcze o Mashahawa soup i Irish stue, na deser zaś jakieś wielkie ciastko. Kasjerka obejrzała mój bilet na posiłki i w mgnieniu oka obliczyła, ile kosztuje wszystko, co wybrałam. Dla zasady sięgnęłam po portmonetkę. Wstrzymała mnie.
   - Thank you. That's all right. Pani nie płaci.
     Sala jadalna była pełna ludzi. Usiadłam na pierwszym wolnym krześle i miałam ochotę najpierw przyjrzeć się moim nowym kolegom. Naprzeciw siedziało dwóch Hindusów, dalej Chińczyk, z boku po francusku rozmawiało dwóch lekarzy, Z przykrością stwierdziłam, że z ich rozmowy rozumiem zaledwie pojedyncze słowa (widocznie ze zmęczenia, czy co?). Ekscentrycznie ubrana dama, którą widziałam poprzednio z trójką dzieci, rozprawiała głośno o wszystkich kolejno chorobach swych latorośli, które dziś właśnie "doktor sprawdzał". W ten sposób dowiedziałam się, że pacjenci mogą również (za opłatą oczywiście) korzystać z caffeterii. Czekając swej kolejki w ambulatorium czy pielęgnując chore dziecko na oddziale każda niemal matka jadała posiłki razem z nami, pracownikami szpitala, a nierzadko dla ułatwienia sobie spraw gospodarskich nakazywała też innym swym zdrowym dzieciom "wpaść" do szpitala zjeść z nią obiad.
     Ładna, ruda pielęgniarka trąciła w bok sąsiada, na co ten zawołał:
   - Proszę nie bić Amerykanów!
     Miał głos tak tubalny, że podskoczyłam na krześle przestraszona. Był wielkim tęgim mężczyzną o ogromnych bicepsach, jak gdyby trenował podnoszenie ciężarów. 
 
 
. Irena Krzeska........
 

ARCHIWUM

POLEĆ TEN ARTYKUŁ ZNAJOMYM Z FACEBOOKA
 


 

 


BIULETYN POLONIJNY, Postal Box 13, Montreal, Qc H3X 3T3, Canada; Tel: (514) 336-8383 fax: (514) 336-7636, 
Miesięcznik rozprowadzany bezpłatnie wśród Polonii zamieszkującej obszar Montrealu i Ottawy. Wszelkie prawa zastrzeżone.