Nasze grono powiększyło się o jeszcze jednego towarzysza podróży - był
nim Kanadyjczyk polskiego pochodzenia, który powracał do Montrealu po rocznej
wizycie w Polsce. Opuściwszy kraj w tragicznych okolicznościach wojennych,
odwiedził go po raz pierwszy od 10 lat. Był to człowiek bardzo ciekawy.
Młody - lat trzydziestu - dobrej prezencji, bardzo wyrobiony, wspaniale
władający językami, na pozór beztroski i swobodny. Bardzo prędko jednak
uderzyło mnie w jego zachowaniu coś, co wskazywałoby na to, że ma chyba
stale jakąś "maskę" na twarzy. Rozmowny przy stole, czarujący podczas wieczornych
zabaw, popadał nieraz w głęboką zadumę, gdy mu się zdawało, że nikt na
niego nie patrzy. Udawało mi się czasem go zaskoczyć stojącego w jakimś
kącie pokładu i przypatrującego się falom. Wydawał się wówczas zupełnie
innym człowiekiem.
- O czym też
pan myśli tak głęboko?
"Nałożył" na twarz swój zwykły (czy też odświętny?) uśmiech i udawał zadowolonego,
że ktoś go odnalazł.
- Myślę o tym,
proszę pani, że czas mógłby okazać się dla niektórych z nas łaskawszy i
zatrzymać się, chociaż podobno nigdy to się jeszcze w dziejach nie zdarzyło.
- A czemu miałby
się zatrzymać?
- Po prostu,
aby było tak, jak jest.
- To znaczy,
że dobrze panu na "Batorym"?
- Bardzo dobrze.
- Wobec tego
jesteśmy dumni - my Polacy - że Kanadyjczykom dobrze na naszym statku...
- Powiedziałam ze śmiesznym umyślnym patosem.
- Nie sądzi
pani chyba, że jestem Kanadyjczykiem, a raczej bardziej Kanadyjczykiem
niż Polakiem?
- A kim?
- Właściwie
obywatelem świata.
- Ciekawe.
I chce pan mimo to, aby zatrzymał się czas?
- Chcę, bo
akurat jest mi dobrze w tej chwili na "Batorym".
- Muszą być
chyba jakieś szczególne tego przyczyny, nieprawdaż?
- Zapewne.
Na morzu nic się nie liczy oprócz teraźniejszości, oprócz bieżącej chwili.
Jest to jedyne miejsce na świecie - o ile morze nazwać miejscem - do którego
odnosi się to prawo.
- Czy ucieka
pan w ten sposób od przeszłości, czy też zapomina o tym, co przyjść musi?
- I jedno,
i drugie.
- Zmęczenie
życiem w tym wieku?
- Nie było
okazji.
- Nieszczęśliwa
miłość?
- Nie było
czasu.
- Zaciekawia
mnie pan.
- Przyznała
się pani nareszcie. Co prawda ciekawość zupełnie uzasadniona. Na pewno
wśród swoich warszawskich znajomych nie ma pani takiego, który był traperem
w dzikich lasach, który szukał srebra w Górach Skalistych, mieszkał na
Alasce i handlował futrami, pracował nad wspaniałą rzeką Yukon i hulał
w New Yorku, reprezentował wielkie firmy handlowe i bankrutował w interesach
na dużą skalę. Teraz stoi taki tu przed panią i duma. O czym może dumać,
zwłaszcza zasłyszawszy to i owo z pani poglądów? Wy, w kraju mylicie się
wszyscy (stwierdziłem to sam wielokrotnie) uważając, że my, poniekąd przymusowi
emigranci, idziemy przez życie wśród brzęku dolarów i nieustannych uciech.
Ja i mnie podobni pracowaliśmy bardzo ciężko i dostaliśmy niejednokrotnie
porządne lanie. Ale pani tego nie rozumie. Właśnie przed chwilą myślałem,
co też jest więcej warte - jesień pod Baranią Górą, czarny chleb z masłem
w towarzystwie kobiet trochę do pani podobnych, mówiących czystą polszczyzną,
ciekawskich i... - przepraszam! - upartych przy swoim, czy też ów szeroki
świat, naprawdę szeroki i otwarty, byleby posiadać pieniądze, zdobyte za
tę cenę, którą już pani wymieniłem. Nie mogłem się zdecydować, dlatego
zastała mnie pani tutaj ważącego obie szale. Może poszlibyśmy do baru?
Robi się zimno.
Nie wypadało dłużej pytać. W barze ja z kolei dumałam: czy ten człowiek,
prawie mi nie znany, nie jest przykładem bezdomności ducha? Jeśli mówi
szczerze, zdobył wiele - doświadczenie, pieniądze, swobodę - a przecież
nie wydaje się szczęśliwy. Tęskni do czegoś, czego nie zdobył lub co utracił.
Do kraju? Do rodziny? Każdy musi gdzieś lub do kogoś należeć. Należeć "z
wyboru", jak mówi Goethe. Widocznie trudno jest znaleźć swoje miejsce będąc
Polakiem poza Polską. Pewnie trudno.
- Czy pani
zawsze taka nietowarzyska przy barze?
- Chyba nie.
Chociaż pewnie mówię nieprawdę, bo nigdy nie bywam w barach.
- A może chciałaby
pani popchnąć czas, w przeciwieństwie do mnie, który chcę go zatrzymać?
- Nie, przeciwnie,
niechby sobie stanął. Może wówczas wyjaśniłby mi pan różne sprawy, które
mnie zaczęły interesować?
- Well, mamy
jeszcze tyle dni. Obiecuję udzielać pani co dzień lekcji z zakresu "emigrantologii".
Chyba tak by brzmiała "uczona" tego nazwa, prawda?
- Przypuszczam.
Na morzu Północnym, tak jak to przewidywał młody człowiek w koszulce w
kolorowe kwiatki - zaczęło bujać i kołysać. Rolling and peaching - nazywa
się to w języku angielskim i hańba każdemu, kto nie odróżnia znaczenia
obu pojęć: rolling - oznacza kołysanie z góry na dół, peaching - z boku
na bok. Skutki tej zabawy nie dały długo na siebie czekać. Co prawda w
ciągu pierwszej godziny większość pasażerów bohatersko stwarzała pozory,
że... to dla nich nie pierwszyzna, nie nowość, zjawisko nawet ucieszne.
Po godzinie jednak prawie wszyscy osłabli; na kolacji zjawiła się raptem
tylko połowa gości, z czego jedna czwarta opuściła stoliki już po przekąsce.
Kelnerzy mrugali do siebie porozumiewawczo i uśmiechali się pod wąsem,
gdy ten i ów z wieczerzających mówił nagle: "Przepraszam, zaraz wrócę"
- wstawał, wychodził i więcej nie wracał.
- U nas już
taki harmonogram - wyjaśniał nasz kelner - na Morzu Północnym wypoczywamy,
sporo nietkniętych potraw wraca do kuchni, kładziemy się wcześniej spać.
Za to stewardzi, pielęgniarki i doktor mają pełne ręce roboty.
Nie należy w taką pogodę patrzeć w okno statku, gdy siedzi się przy stole.
Rytmiczne przechylanie się okrętu na boki odczuwa się znacznie słabiej,
gdy się go "nie widzi", to znaczy, gdy nie widzi się, jak horyzont znika,
to znów pojawia się w otworze okna. Jeśli spojrzycie - zginęliście. Błędnik
natychmiast "dostaje szału" i odmawia posłuszeństwa najtwardszej woli.
My - trzymaliśmy się dzielnie. Nikt nie chciał okazać się gorszy od kręgu
najbliższych znajomych, ponadto większość w tym gronie stanowili lekarze,
czyli ludzie zaopatrzeni prawdopodobnie w środki przeciwko marskiej chorobie,
z reguły jednak nie przyznający się do ich używania. Na morzu rodzą się
nowe ambicje!
Nie wszyscy jednak byli w stanie im sprostać. Przy poręczach balustrad
stało wielu takich, którzy szukali ratunku w świeżym powietrzu, zresztą
rozsądnie czyniąc, bo wiatr jest doskonałym lekarstwem na lekkie postacie
choroby morskiej. Dwóch podróżnych na przykład rozmawiało w najlepsze,
choć mieli miny świadczące o samopoczuciu raczej średnim.
- Dokąd pan
jedzie? - zapytał starszy.
- Ja... chciał
pan wiedzieć... dokąd jadę? - urywanymi słowy odpowiadał młodszy. - Na
razie chyba... "do Rygi"... rzekł i uciekł kawałek dalej.
W korytarzach często rozlegały się jęki i wołania: "Ratujcie!" "Już nie
mogę!", albo soczyściej: "Cholera z taką jazdą", albo wręcz naiwnie: "Wysiadam
na pierwszym postoju!" Pielęgniarki biegały we wszystkie strony, stewardessy
i stewardzi dźwigali do kabin tych pasażerów, którzy przeliczyli się ze
swymi silami i nie mogli iść dalej.
Aż tu nagle, w ciągu kilkudziesięciu minut - wszystko ustało. Grecy powiedzieliby,
że Posejdon nasyciwszy oczy widokiem cierpiących, zaprzestał mącenia wód.
Chorzy ozdrowieli i - życie na "Batorym" wróciło do normy, z tą tylko różnicą
w stosunku do godzin sprzed tego małego sztormu, że każdy czuł się bohaterem
i musiał się tym pochwalić. Ci sami pasażerowie, którzy przed godziną jeszcze
z bladozielonymi twarzami stali przy barierach lub bezsilni siedzieli w
fotelach - teraz z ogromną nonszalancją wspominali "dość porywisty wietrzyk",
"lekkie kołysanie" i cieszyli się, że miłą niespodziankę sprawili samym
sobie znosząc wspaniale tę część podróży, która dała się mocno we znaki
współtowarzyszom. Oj ludzie, ludzie! Na lądzie i na morzu - zawsze tacy
sami.
Do angielskiego portu Southampton nie wpływaliśmy (postój statku w każdym
porcie kosztuje zawrotne sumy). - Wsiadło jednak i tu kilkunastu nowych
podróżnych, których dowieziono na specjalnym promie. Tak więc "Batory"
oprócz Polaków wiózł teraz także Duńczyków, Anglików, Kanadyjczyków i nielicznych
Amerykanów.
Wpływaliśmy na ocean Atlantycki.
|