MYŚLI NAD NIAGARĄ

     Nick przyjął moją odmowę bez odrobiny żalu.
   - All right, Irene, jak pani woli - powiedział chłodno (skoro tak, to po co w ogóle mnie zapraszał?).
     Wszyscy koledzy w szpitalu mówili do siebie oczywiście per "you", co znaczy - jak wiadomo - zarówno "ty", jak "pan" czy "pani", używając przy tym swoich imion. Zwraca­no się więc do mnie "Irene". Czyniły to już nawet niektóre pielęgniarki. Nie mogłam jakoś przywyknąć do tego "tykania" ludzi dopiero co poznanych. Próbowałam, lecz ani rusz nie szło mi to i w efekcie oni zwracali się do mnie po imieniu, ja zaś używałam nazwisk. Można było w tym dopatrywać się tendencji podkreślenia pewnego dystansu czy obcości i zda­wałam sobie sprawę, że nie jest to z mej strony właściwe. "W Rzymie należało się zachowywać po rzymsku..." - nie­wątpliwie. A jednak nie mogłam się przełamać w ciągu dłu­gich tygodni. Toteż - vice versa - "you" pod moim adre­sem brzmiało w ustach moich rozmówców raczej jak francuskie "vous", a nie "tu".
     Aż pewnego dnia Francuz L. powiedział do mnie:
   - Tu dois etre bien perdue ici, sans familie et sans tes amis... (Czujesz się tu pewnie zagubiona, tak bez rodziny i przyjaciół).
     Po prostu "you" tłumaczył na francuskie "ty". Odpowie­działam jednak per "vous".
   - Dlaczego mówisz do mnie "vous"? Mam na imię Char­les.
     Powiedział to tak naturalnie, że poczułam się trochę za­wstydzona. Każdego chyba żenuje uprzejma bezpośredniość, której ktoś nie odpłacił tą samą monetą.
   - U nas w Polsce nie wszystkim mówi się "ty". Tylko niektórym kolegom, przyjaciołom... Nie mogę przywyknąć.
   - A ja myślę, że tak jest lepiej. Wszyscy jesteśmy mniej więcej w jednym wieku, pracujemy w tym samym szpitalu...
     Rzeczywiście. Nagle wydało mi się to jasne jak słońce i naj­zupełniej słuszne. Toteż gdy nawinął się Ken A., pozdrowi­łam go po raz pierwszy: "How are you, Ken?" Zatrzymał się i swoją wielką mocną łapą klepnął mnie w okolicę - par­don! - siedzenia. Zachwiałam się.
   - How are you, Irene? - huknął. - Ładny dzień co? You know, miałem ci powiedzieć - moja babcia jest Li­twinką, umie trochę mówić po polsku. Nauczyłem się od niej kilka słów: "Jak się masz, pani? Cholera. Psia krew..."
     Na dźwięk tej polszczyzny struchlałam, oczekując jeszcze soczystych wyjątków z naszej mowy. Czyżby babcia je znała?
   - Wspaniale, Ken. Masz świetny akcent, Ken - powta­rzałam dla wprawy jego imię, żeby przywyknąć jak najprę­dzej do tej formy. Idąc dalej korytarzem czułam jeszcze do­kładnie siłę jego marynarskiej dłoni... Niepospolite było to pozdrowienie, co? Dostać potężnego klapsa od potężnego oficera marynarki USA. A jednak w tej niesalonowej pro­stocie Kena wyczuwało się swoistą życzliwość. Wydawał się szczerze zadowolony, że go zaczepiłam po imieniu.
Z powodu tego drobnego zdarzenia zaczęłam przeprowa­dzać pewną samokrytykę: może trochę i mojej w tym winy, że boczyłam się na nich, że od początku oczekiwałam czyje­goś zainteresowania, "europejskich" prezentacji, pretendowa­łam do roli pół-gościa z dalekiego kraju, któremu należą się pewne względy w znaczeniu przynajmniej wprowadzenia w całkowicie obce środowisko i warunki. Tymczasem oni "za­prosili" człowieka do ciężkiej pracy. Nic więcej. Człowiek ten się zgodził, podpisał kontrakt - sprawa załatwiona. Od tej pory jestem równa wśród równych, na jednakowych prawach i muszę "help myself" (sama sobie radzić). Ciężko? Zapewne, ale wszystkim tu było ciężko i to nie powód do wzruszeń i względów.
     Twarde myśli, twarda szkoła.
     Na lunchu ktoś mnie zaczepił: How are you?
     Obok siedział profesor Ross. Ledwie go poznałam. Powró­cił z urlopu mocno opalony, wyglądał bardzo młodo, najwy­żej na czterdzieści lat.
   - Jak tam idzie? - zapytał.
     Czyż miałam zacząć od tego, jak mi ciężko?
   - Pracuję dużo, okropnie gorąco tutaj...
   - Ale w Warszawie goręcej! Kiedy spędziłem tam cztery dni, wydawało mi się, że klimat macie jeszcze trudniejszy od naszego.
   - Cóż znowu! U nas bywają upały, ale nie stale i nie takie jak w Montrealu.
   - I see... Może miałem pecha?
     Wstał, zabrał tacę, jak wszyscy inni, i poszedł do swoich zajęć. Zupełnie, jak gdybym przyjechała powiedzmy z To­ronto i widziała go ostatnio przed miesiącem. Cóż za chłód w tych ludziach! Kompletny chyba brak wylewności, entuzja­zmu, zainteresowania cudzymi losami... Czy i jak oni w ogóle kochają? Może dzieci pochodzą tu z automatów?
     Znowu byłam zła. Miałam przecież nadzieję zapytać o róż­ne rzeczy, ułożyć może nieco inaczej swoje obowiązki. A tym­czasem żadnej zachęty.
     Patrząc w stół kończyłam lunch. Ostatnimi czasy, o ile coś mnie gniewało albo drażniło, patrzyłam w stół lub w... talerz, aby nikt nie wyczytał z mojego spojrzenia, że coś mnie gnębi. Przecież i tak nikogo to nic nie obchodzi, nikt mi radzić ani pomagać nie będzie! Co prawda niedawno jeszcze, gdy Nick podobnie patrzył w talerz, miałam mu to za złe, także dzi­wiły mnie "ostrzeżenia" Gabriela, aby nie okazywać swoich uczuć. Ho! ho! Canadian experience - wzbogacam się w prawdziwe kanadyjskie doświadczenie. O kay!
     W tej chwili przez radio wymieniono moje nazwisko (w dzień i w nocy działał system radiofoniczny wywołujący w centrali wszystkich poszukiwanych na terenie wielkiego gmachu szpitalnego). Zgłosiłam się.
   - Dobry wieczór. Tu mówi Toronto - odezwano się po polsku.
   - Ach, to pan. Cóż za przyjemność słyszeć nasz język, za każdym razem wpadam wtedy w zachwyt. Czy coś się stało? Opuścił pan swoją firmę nad Pacyfikiem?
   - Nie, ale jestem w Toronto. Mamy zamiar jutro jechać do Niagary. Może by pani także pojechała?
   - Oczywiście. Tylko czy zdążę?
   - Na pewno. Samolot odlatuje z Montrealu o 11 p.m. lub o 6 rano. Jeśli weźmie pani nawet ten drugi - o g. 8. jest pani w Toronto i zaraz pędzimy prosto na Niagarę.
   - Świetnie. Wobec tego wylecę rano.
     Niagara. Ileż to razy, jeszcze na szkolnej ławce, marzyło się o tych sławnych wodospadach znanych jedynie z książki i z mapy. Myślałam o nich wówczas z dziecinnym "nabożeń­stwem" zachwycając się na kredyt, jak zwykle, gdy marzy się o rzeczach lub miejscach dalekich, pięknych, zdawało się nie­osiągalnych.
     A teraz jutro - za parę godzin - będę w Niagarze.
     Bilet do Toronto - tam i z powrotem - kosztował 36 do­larów. Dużo. Trudno. Będzie za to Niagara i Polacy - nie wiedziałam, co radowało mnie więcej. Wzbiliśmy się już po­nad ziemię i stewardessy zaczęły roznosić cukierki, gdyż ssanie i połykanie ma zmniejszać przykre uczucie głuchoty spowodo­wane różnicą ciśnień. Montrealskie lotnisko na Dorvalu znik­nęło mi szybko sprzed oczu. Pogoda była wspaniała, samolot leciał świetnie, klimatyzacja pozwoliła zapomnieć o upale.
     Przymknęłam oczy i przypominałam sobie w kółko, ze śmieszną satysfakcją, że jadę do Niagary... do Niagary..! do Niagary... Okazuje się, że jednak część, maleńka część na­szych marzeń spełnia się w życiu. Może tylko niezupełnie ściśle według naszego "planu", w innych okolicznościach, wśród innych nastrojów, ale jednak... Czy to wiele - czy mało? Wszystko jedno.
     Wkrótce podano śniadanie - dobrą kawę ze śmietanką, ciasteczka, owoce, nawet różne gatunki papierosów (gdyby tak można było stołować się ciągle w samolocie!). Moim sąsiadem był oficer kanadyjski, porucznik chyba. W pewnej chwili chciał podnieść gazetę i... wylał trochę kawy prosto na moją torebkę. Zaczęło się przepraszanie, tłumaczenie, wycie­ranie. Oficer zmoczył nawet własną chusteczkę i usiłował zmyć czarną plamę z mojej zamszowej torby. Plama jednak robiła się coraz większa i ciemniejsza. Zaklął do siebie: "Donnerwetter".
   - O, pan jest Niemcem?
   - Nie, Maam, Kanadyjczykiem z krwi i kości.
   - Zdawało mi się, że powiedział pan coś po niemiecku. Owszem, takie jedno nieładne słowo.
   - Znam trochę nie­miecki. A pani jest z Europy?
   - Właśnie. Zdziwiłam się, bo niewielu Kanadyjczyków zna niemiecki.
   - Ja bym też był nielepszy - My w ogóle jesteśmy wszyscy leniwi do nauki języków, tylko - widzi pani - moja żona jest Niemką, więc coś się tam człowiek nauczył z konieczności.
   - Rozumiem.
   - Poznaliśmy się w czasie wojny. Mój pułk oblegał pewne miasteczko niemieckie. Diabelska to była robota. Niemcy bro­nili się jak tygrysy, w końcu musieli się poddać. I tam właś­nie w tym mieście, poznałem moją żonę. Rodzice jej i brat zginęli od naszych bomb, biedaczka została sama. Sprzeda­wała kury na rynku. Zaprosiłem ją na cup of coffee, a że umiała parę słów po angielsku, prędko doszliśmy do porozu­mienia. Dziesiątego dnia ożeniłem się z nią. Powie pani, że za prędko? Musiałem, bo dostaliśmy rozkaz wymarszu.
     Ciekawe: ożenił się dziesiątego dnia znajomości z niemiec­ką dziewczyną, której brat i rodzice zginęli od "jego" bomb... Czy też u nas w Polsce łączyły się podobne pary? Chyba nie...
   - Dawno pan żonaty?
   - Aż 13 lat. Biorąc ślub miałem 19, żona 17. Dzieci już duże, big boys, mego wzrostu prawie.
Oficer był miły, grzeczny, patrzyło mu dobrze z oczu, ale coś, jakby odrobina żalu, odjęło mi ochotę do dalszej roz­mowy. On natomiast - pewnie chcąc zrekompensować pla­mę opowiadał szeroko o swoich dwóch synach, matce, służbie w armii, niemal o całym swym życiu.
     Stewardessa podeszła do mnie i zapytała: - Jakie jest pani miejsce przeznaczenia?
   - Niagara - powiedziałam.
     Popatrzyła jakoś dziwnie i odeszła. Za chwilę zbliżyła się druga i zadała mi to samo pytanie, tym razem po francusku.
   - Niagara - powtórzyłam zdumiona.
     Uśmiechnęła się - Panią dziwi pewnie, że obie pytamy o to samo...
   - W istocie.
   - I'm sorry. Koleżanka nie zrozumiała odpowiedzi. U nas wyjaśniła z lekkim zażenowaniem - mówi się Niagara Falls (czytaj: najagara fols).
     Masz babo placek! Stale jakieś drobne "kompromitacje".
     Oficer wtrącił się: - Pani jest z Europy, więc nie wie. A propos - a skąd pani dokładnie jest?
   - Dokładnie z Polski.
   - Naprawdę? Jeden nasz bliski sąsiad jest też Polakiem. Niech pani do nas wstąpi, jak pani będzie w okolicy Kingston. Żona byłaby zachwycona, ogromnie lubi gości z Europy.
     Wręczył mi wizytówkę i zaczął składać swoje drobiazgi.
 
 
. Irena Krzeska........
 

ARCHIWUM

POLEĆ TEN ARTYKUŁ ZNAJOMYM Z FACEBOOKA
 


 

 


BIULETYN POLONIJNY, Postal Box 13, Montreal, Qc H3X 3T3, Canada; Tel: (514) 336-8383 fax: (514) 336-7636, 
Miesięcznik rozprowadzany bezpłatnie wśród Polonii zamieszkującej obszar Montrealu i Ottawy. Wszelkie prawa zastrzeżone.