Należało pójść na śniadanie. Tylko gdzie? Hotel był "mały" - nie posiadał
restauracji. Dobrze, że chociaż jestem bogata. Prawda. Świetna była wczoraj
ta historia w banku. Wieczorem pan Youkon przywiózł walizy i zanim jeszcze
zapytał, dlaczego nie zostałam w szpitalu, oświadczył, że w piątki między
7 a 8 wieczorem banki kanadyjskie są otwarte w ciągu godziny. Wobec tego
warto by zrealizować mój czek, bo w tym kraju "człowiek czuje się marnie
bez pieniędzy. Przytaknęłam temu "marnie" i poszliśmy do banku, a raczej
zaczęliśmy wędrówkę od banku do banku. Okazało się, że mój czek, owszem
jest w porządku, ale powinien być najpierw podpisany, bądź przez konsula
polskiego, bądź też przez dyrektora szpitala, w którym zostałam zatrudniona.
Tę samą odpowiedź powtarzano kolejno w trzech bankach, przy czym wyjaśniający
rzecz urzędnicy używali mnóstwo fachowych w bankowości słów, zupełnie nie
objętych moją znajomością języka angielskiego. Gdybym była sama - nie
zrozumiałabym z tego nic. Już wydawało się, że będę musiała pójść spać
bez kolacji i przepościć dwie doby następne lub zaciągnąć pożyczkę, gdy
mój towarzysz zatrzymał taksówkę i powiedział:
- Spróbujemy
jeszcze w jednym. Czy pani może coś dać jako zastaw?
Posiadałam jedynie swój zaręczynowy pierścionek z małym brylantem.
- Jeśli to
rozwiąże sprawę... - pokazałam pierścionek.
- Może...
W czwartym banku od razu weszliśmy do niedużego pokoiku, gdzie siedział
tzw. główny menager. Nie narażając się już więcej na długą mowę o przepisach,
mój Polak przedstawił rzecz "od końca", tłumacząc, że jako osoba przybyła
z tak daleka jestem w przykrej sytuacji i gotowam dać jakiś zastaw na
zrealizowanie czeku albo po prostu zostawić paszport. Menager spojrzał
na pierścionek, na paszport natomiast nie raczył rzucić okiem.
- Well, nie
powinienem tego robić, lecz cóż - rozumiem panią. Mam nadzieję, że - you
doctor - doceni pani solidność naszego banku i wkrótce otworzy u nas konto.
- Oczywiście
- obiecałam pospiesznie, uważając, że takie kłamstwo jest dopuszczalne
w imię zapewnienia sobie jedzenia i mieszkania na najbliższe dni.
Dostałam pieniądze bez zastawu. Po dziś dzień wspominam dobrze tego menagera
i życzę mu zdrowych, wesołych wnucząt!
Byłam więc teraz "bogata", przynajmniej czułam się bogata, gdyż dwieście
dolarów wydawało mi się sumą, jeśli nie zawrotną, to bardzo dużą. Można
będzie iść na śniadanie i nie nazywać tego lekkomyślnością!
- Jutro zaproszę
pana na śniadanie - powiedziałam z radością w głosie do mego opiekuna,
który doprawdy zasłużył i na moją wdzięczność, i na to śniadanie.
- No, no -
proszę nie być rozrzutną. Jeszcze pani nie wie, ile to jest dolar. Na wszelki
wypadek ja panią zaproszę pierwszy, dla... orientacji. Postaram się być
wolny jutro o dziewiątej.
Istotnie, nazajutrz o dziewiątej minut pięć (w Kanadzie ludzie są punktualni
jak londyński Big Ben, bo tam czas - to dosłownie pieniądz!) zadzwonił
telefon.
- Jestem w
hallu. Czekam na panią - powiedział po angielsku. Dlaczego po angielsku?
Pewnie z przyzwyczajenia...
Stanęłam przed windą. Ba! Jak ją "wezwać" i jak otworzyć? Daremnie oglądałam
i badałam ścianę w pobliżu drzwi windy. Nic! Ani guzika, ani dzwonka -
czarna rozpacz! Trochę zła na swój jawny brak inteligencji zeszłam schodami
do hallu.
Śniadanie jedliśmy w małej, typowej dla Montrealu restaurant. Niech nikt
nie wyobraża sobie, że za tą nazwą kryje się lokal w rodzaju "Bristolu"
czy "Grandu" warszawskiego. Jest
to po prostu czysta, widna
jadłodajnia, w której nie można zjeść żadnego innego dania poza "rutynowymi".
Nie podaje się tam alkoholu (choć nazwa brzmi: "restaurant"), nawet piwa.
Licencja alkoholowa kosztuje bajońskie sumy i posiadają ją jedynie nieliczne
lokale nocne. Salka naszej restaurant była podzielona na kilkanaście lóż,
to znaczy przegródek, w każdej z nich znajdował się stół i dwie wyściełane,
pokryte ceratą ławki oraz - obok tych ławek dwa wieszaki. W takiej "loży"
otoczonej niską drewnianą ścianką i przylegającej do dwu następnych, zawieszona
była tuż nad stołem jakaś dziwna maszyna z otworami, podobna nieco do naszego
gazomierza. Patrzyłam na nią raz po raz, zaciekawiona, do czego też to
służy?
- Przypomina
mi pani Alicję w krainie czarów - uśmiechnął się mój towarzysz. - Wszystko
panią dziwi i niepokoi. Wobec tego zabawię się w czarodzieja...
Wyjął z kieszeni 10 centów i wrzucił do jednego z otworów, później nacisnął
jakiś guzik. Po chwili nosowy alt śpiewał najnowszy przebój miasta: "You
are my destiny" - Tyś moim przeznaczeniem... Ulżyło mi. Nie był to więc
gazomierz, lecz music-box (grające pudło). Każdy gość ma prawo za 10 centów
zagrać piosenkę, jaką sobie życzy, a słucha jej cała sala. Niech będzie.
Widocznie wszyscy się na to godzą.
Podano kawę, chleb, masło i szynkę. Wydawałoby się, że !to menu komentarzy
nie wymaga. Och, moi kochani! Tu dopiero trzeba wyjaśnień bardzo szczegółowych.
Polaków przybywających na tamten kontynent nie przeraża podobno praca,
trudności, obcość, ale "załamuje moralnie" - jedzenie, czyli tak zwana
kuchnia. Przynajmniej na okres pierwszych tygodni. Masło było solone -
odsunęłam. Chleb lub raczej bułka przypominała plasterek "chińskiej waty"
i nadawała się jedynie do zrobienia zeń toastu. Szynka, na pozór "polska",
nie miała wcale smaku i ginęła w stosie lubianej tam namiętnie sałaty.
Kawa okazała się zupełnie słaba (gorsza niż w większości naszych barów),
ledwie pachniała. Wspaniała była jedynie śmietanka, podana w maleńkim szklanym
naparstku. Wypiłam kawę z tą śmietanką nie słodząc, bo... nie widziałam
na stole cukru. Okazało się nieco później (gdy mój towarzysz słodził swoją),
że cukier znajduje się w specjalnej puszce, która przechylona - wyrzuca
go w ilości równej jednej łyżeczce, dzięki specjalnie uregulowanemu mechanizmowi
zamykającemu ją automatycznie. Cukru można używać do woli, chociażby zawartość
całej tajemniczej puszki. Pan Youkon zajadał z apetytem eggs and bacon,
czyli jajka sadzone z boczkiem, smażone chyba na oliwie.
- Czy ma pani
zamiar głodować tak przez cały rok?
- Zobaczę.
- A może by
pani zjadła banana?
- Owszem, bardzo
chętnie. Jestem piekielnie głodna w gruncie rzeczy.
Zjadłam nie jeden, lecz cztery, bo banany były... "normalne". Tak wyglądało
moje pierwsze śniadanie w Kanadzie, pomimo że przecież byłam bogata. Podająca
nam miss nie zdziwiła się, że nic prawie nie jadłam. Natomiast ja się zdziwiłam,
że ona się nie dziwi, ale niedługo przyszło mi czekać na wyrobienie sobie
przekonania, że w tym kraju wszelkie zdziwienie jest nie na miejscu. Life
must go on. Życie musi iść naprzód - a co, jak, dlaczego? - o to nikt nie
pyta.
|