Jechaliśmy teraz "korytarzem" St. Laurence's River, przyglądając się brzegom na przemian to z lewej, to z prawej burty. Ustało kołysanie statku. Wśród głębokich wartkich wód tej niezmiernie szerokiej rzeki spotykało się co pewien czas spore wysepki, najwidoczniej nie zamieszkane, małe oazy dzikiej, swobodnej natury nie tkniętej ani ręką ludzką, ani cywilizacją. "Och, zamieszkać na jednej z nich - wzdychał niejeden z podróżnych - być panem tego maleńkiego, śmiesznego kraju, jadać ryby, mieszkać w szałasie z gałęzi, z daleka pozdrawiać kiwaniem ręki okręty wszystkich narodów. Hej! Byłoby wspaniale!" Robinsonada ma tyle uroku, gdy się jej kosztuje w marzeniach.
     Mieliśmy zatrzymać się w Quebec, stolicy prowincji Quebec, najstarszym mieście tego kraju, założonym i zamieszkałym głównie przez Francuzów. Na razie jednak zapadała noc. "Batory" sunął gładko, jak po Wiśle. Przez otwarte okna sali dancingowej dobiegały znów hałaśliwe melodie rock and rolla, granego teraz z iście amerykańskim "zawodzeniem" saksofonów. Co kilkanaście minut mijaliśmy się z jakimś statkiem; oto angielska "Ivornia", niemiecki "Wilhelm", włoska "Maria Rosa". Wspaniałym przeżyciem jest widzieć pośród nocy zbliżające się skupisko świateł (bo konturów' statku nie można dojrzeć).
   - A jeśli wpadną na nas, jeśli nie zauważą? - wraca się uporczywie do tego pytania, pozbawionego prawie sensu. I potem - uff! zauważyli, płyną równolegle, mijają nas, zdążając w przeciwnym kierunku. Między burtami statków odległość zdaje się wynosić nie więcej niż kilka metrów. Oczywiście - to złudzenie. U nich także gra orkiestra, także ludzie się bawią, na oświetlonych pokładach pełno podróżnych. Jak dwóch spokojnych, zadowolonych z życia przechodniów, statki mijają się grzecznie, spiesząc w swoje strony.
     Lądowanie zbliżało się.
   - Niech mi pan powie - spytałam Kanadyjczyka, którego "ochrzciliśmy" nazwiskiem "Mister Youkon, od wielkiej zachodniokanadyjskiej rzeki Youkon, o której często opowiadał cuda - czy łatwo zaaklimatyzować się w tym kraju.
   - To zależy od człowieka.
     Odpowiedź niewiele mówiąca, a byliśmy wszyscy jej ciekawi: moja młodsza koleżanka, inżynier zakochany coraz bardziej w dawno nie widzianym bracie, adwokat z Gdańska, człowiek o niezwykłym poczuciu humoru, jadący w odwiedziny do matki, chemik z Warszawy, który otrzymał stypendium na uniwersytecie w Pittsburgu, no i ja. Wszyscy.
   - Właśnie chcielibyśmy wiedzieć - nie dawałam za wygraną - jakiemu człowiekowi, na przykład komu z nas, będzie najłatwiej się tam przystosować?
     Mister Youkon z zabawną pozą przyjrzał się kolejno każdemu, później przymknął oczy niby skupiająć swe "siły jasnowidza" i wreszcie wskazał palcem... chemika. 
   - Panu, szanowny panie, będzie najlepiej - powiedział nadspodziewanie poważnym tonem.
     Przez chwilę wszyscy milczeli, po czym na wyścigi zaczęli wołać: "Dlaczego? Dlaczego nie mnie?"
   - Bo jest pan stuprocentowym realistą, moim zdaniem. Pan daruje - poprawił się - ten sąd ostateczny odprawiam po 12 dniach znajomości. Jeśli się mylę, będzie panu wolno pociągnąć mnie do odpowiedzialności sądowej.
     Chemik miał minę. niewyraźną. Było mu trochę głupio ( Polacy nie lubią, gdy publicznie odsądza się ich od romantyzmu). . . ,
   - Cieszę się, mister Youkon, z pańskiej przepowiedni. Może pan ma rację? Oby! - powiedział zmuszając się do uśmiechu.
   - Niechże pan innym coś przepowie - napierałam się.
   - Cóż mam jeszcze powiedzieć? Reszta państwa posiadać tam będzie krewnych, czyli znajdzie się w warunkach wyjątkowo pomyślnych. Tacy nie muszą "dawać sobie rady". Nie muszą pracować, dostosowywać się tak bardzo do otoczenia, zmieniać języka ani obyczajów. Przynajmniej w bardzo małym stopniu. Niepotrzebne są im przepowiednie. Kraj i ludzi poznaje się wówczas, gdy trzeba w nim wywalczyć sobie jakąkolwiek pozycję.
   - Słusznie, mister Youkon, słusznie, ale o mnie pan zapomniał - ja nie znam nikogo, ani nie mam żadnych krewnych w tym kraju Kolumba, a będę zmuszona pracować i właśnie walczyć o pozycję. Cóż stanie się ze mną?
     Youkon zrobił jakąś tragiczną minę, która mnie rozśmieszyła zupełnie. I milczał.
   - Odmawia mi pan swojej przepowiedni? Nie wstyd panu?
   - Pani będzie bardzo ciężko z początku, tak samo, jak kiedyś mnie. Powiedział to cicho i jakoś przejmująco, za poważnie w stosunku do nastroju chwili. Na moment udało mu się zwarzyć mój dobry humor.
   - No, no, niech pan nie bawi się w Wernyhorę - damy sobie radę, pesymisto. Zapomniałam, że mam jednego znajomego, który mi nie da zginąć w imię zawartej na Atlantyku przyjaźni. Bo przecież pan mi nie da zginąć? - wróciłam do żartobliwego tonu.
   - Najchętniej będę służył pani swoją pomocą - odpowiedział znowu poważnie.
     O dziesiątej rano ujrzeliśmy z daleka wieże katedry w Quebec. Statek zawijał do portu.
Nie czekała nas orkiestra, nie grano hymnu, nie salutowali oficerowie. Rzucono liny, przyciągnięto "Batorego" do brzegu i... czekaliśmy. Godzinę, dwie... Wałęsaliśmy się po pokładach rozczarowani. Nie tak witano nas w Kopenhadze! Ba! W końcu na statek weszło kilkunastu mężczyzn z teczkami w rękach Zaczęła się kontrola paszportów i segregowanie po-dróżnych na imigrantów oraz przybywających na pobyt czasowy. Obywateli kanadyjskich nie pytano o nic. Urzędnicy pełniący te funkcje nie byli sympatyczni, może najlepiej będzie powiedzieć - nie sympatyczniejsi od naszych polskich urzędników - w tych samych rolach. Zaczęły się indagacje, szczegółowe analizowanie zaświadczeń o szczepieniu ospy, pytania o wielkość bagażu itd. Utraciliśmy wszyscy humor. Co gorsza - część podróżnych zabrano do miasta samochodami dla powtórzenia badań stanu zdrowia. Trwało to około 8 godzin. Po załatwieniu formalności pozwolono nam wyjść na miasto. Niewiele jednak zapamiętałam z tej przechadzki, bo przygnębiło mnie... pierwsze po dalekiej podróży morzem - zetknięcie z ludźmi i sprawami lądu. Fakt ten rokował mi źle na przyszłość i zdawał się potwierdzać wyproszoną przepowiednię Kanadyjczyka. Byłam zła, czego nikt nie zauważył.
     Dopiero, gdy "Batory" wolno oddalał się od portu w Quebec - nastrój zaczął się poprawiać w szalonym tempie. Wszyscy odetchnęli z prawdziwą ulgą.
   - I co, moi mili? - żartował mecenas. - Macie już dosyć lądu? Jadziem z powrotem przez Atlantyk. W ciągu dwóch dni chorowałem, co prawda na łotewską chorobę, ale z dwojga złego - ludzkie porządki czy morskie bujanie - wolę to drugie. Niech się dzieje. Wołajcie kapitana i zawracamy.
     Ale nikt do kapitana nie poszedł.
     Od Quebec do Montrealu jechaliśmy jeszcze przez całą noc. A była to najpiękniejsza noc ze wszystkich: ciepła, cicha, z niebem bezchmurnym i wysrebrzonym gwiazdami. Taka bywa zwykle początkiem lub końcem szczęścia.
     Wstał później śliczny dzień czerwcowy i już z samego rana zapowiadał się upał. Zbliżając się do Montrealu płynęliśmy pod licznymi przerzuconymi ponad rzeką mostami, podziwiając niezwykłą lekkość ich budowy, pomimo ogromnej odległości między brzegami. Rzeka bowiem niewiele traciła na szerokości. Za każdym razem zdawało się, że zaczepimy masztem o jakieś przęsło mostu. Już, już - złamie się zaraz maszt i runie na pokład! Odruchowo usuwaliśmy się ku balustradom w obawie przed uderzeniem. Tymczasem mosty stały nienaruszone, maszty nie ucierpiały - najżywszą wyobraźnię, najsilniejsze złudzenie bije ścisłość wyliczeń konstruktorów.
 
 
. Irena Krzeska........
 

ARCHIWUM

POLEĆ TEN ARTYKUŁ ZNAJOMYM Z FACEBOOKA
 


 

 


BIULETYN POLONIJNY, Postal Box 13, Montreal, Qc H3X 3T3, Canada; Tel: (514) 336-8383 fax: (514) 336-7636, 
Miesięcznik rozprowadzany bezpłatnie wśród Polonii zamieszkującej obszar Montrealu i Ottawy. Wszelkie prawa zastrzeżone.