WARSZAWSKA JESIEŃ 2015 -
PASJE SERCA I DUSZY
"Pójdę na Stare Miasto,
Nie byłam tam od wczoraj.
Nie mogłabym w nocy zasnąć
Gdybym nie poszła dziś.
Widzę domy w kolorach
Jak się wznoszą ku gwiazdom,
A latarnie wieczorem każą
Marzyć i śnić." / przedwojenna
piosenka Fiszer-Szpilman/
Wszystko zaczęło się od Szalonych
Dni Muzyki - szóstej już, polskiej edycji międzynarodowego festiwalu La
Folle Journee - Francja, Hiszpania, Japonia, Polska, Rosja. Był to mój
pierwszy weekend w Warszawie, słoneczny, złoty od liści, rozedrgany muzyką.
Założeniem festiwalu La Folle Journee jest wypełnienie trzech dni dużą
ilością koncertów muzyki klasycznej, bardzo niskie ceny biletów, przystępność
dla dzieci i młodzieży i wysoka jakość programu. Teatr Wielki stał się
przestrzenią wspólnego cieszenia się muzyką, koncerty odbywały się w salach,
w zaaranżowanych przestrzeniach kryształowego foyer, w zakamarkach teatru
zazwyczaj niedostępnych, bo chodziło też o to, by dobrze poznać Teatr Wielki,
by z miejsca drogich i eleganckich wydarzeń, stał się gościnnym wnętrzem
dla wszystkich melomanów. W ciągu trzech dni odbyło się w Teatrze Wielkim
60 koncertów, prezentowało je 950 wykonawców. Koncerty, trwające 50 minut,
pozwalają wysłuchać wielu prezentacji. Serce rosło widząc tłumy młodzieży,
studentów, młodych małżeństw z maluchami, różnobarwne grupy wiekowe, a
wszyscy połączeni chęcią wysłuchania koncertów. Udało mi się dostać bilet
na "Pieśni miłości i nienawiści" Purcella. Nastrojowa muzyka Purcella,
surowością przypominająca jeszcze brzmienie renesansowe, ale sięgająca
już po barokowe brzmienie, rozmarzyła i przeniosła nas na dwór angielski.
Quatuor Modigliani zapowiadany był jako jeden z najbardziej rozchwytywanych
kwartetów na świecie, stworzony przez czterech wirtuozów. Koncert fortepianowy
f-moll Francka był wykonany przez nich porywająco, niezwykle emocjonalnie
i powiedziałabym, aktorsko. Muzycy zachwycali nie tylko wykonaniem, ale
niebywałą wrażliwością na siebie, jakby improwizowali i z ciekawością oczekiwali
frazy drugiego wykonawcy. Emocje muzyków i publiczności sięgnęły zenitu.
Gdy cztery smyczki uniosły się wysoko w górę po wydaniu ostatniego dźwięku
wybuchła niekończąca się owacja. Muzyczne katharsis, silne, głębokie przeżycie
piękna, opanowało salę niosąc euforię, oderwanie od rzeczywistości i lekkość.
Szalone Dni Muzyki były rzeczywiście szalonym świętem muzyki.
Wśród zapowiedzi kulturalnych
zauważyłam informację o przedpremierowym pokazie najnowszego filmu Jerzego
Skolimowskiego "11 minut". Film spodobał się nie tylko mojemu mężowi, ale
również gremium instytutu filmowego, które zdecydowało, że ten właśnie
film reprezentować będzie kinematografię polską na tegorocznych Oskarach.
De gustibus non est disputandum, może rzeczywiście ten film szalonej akcji,
dla mnie przede wszystkim doskonały popis montażu, zwróci uwagę oskarowego
gremium.
Jeśli chodzi o polski teatr,
to ma się on znakomicie. Obejrzałam w Teatrze Narodowym czytany wieczór
"Pana Tadeusza", co okazało się prawdziwą ucztą frazy mickiewiczowskiej
i kunsztu aktorskiego. Aktorzy, w minimalnie zaaranżowanych dekoracjach,
całą siłę talentu włożyli w interpretację tekstu. Czytanie jest inną formą
grania - przy ograniczonym geście nacisk położony jest na wielopłaszczyznowe
możliwości tekstu. Znakomici aktorzy, sami bawiący się tą nową formą grania-czytania
przed publicznością, zgotowali widzom porywający wieczór pokazując, że
"Pan Tadeusz" ciągle zachwyca i wracając do niego odkrywa się coś nowego.
"Francuzi" to najnowszy spektakl
Krzysztofa Warlikowskiego. Jest to autorska adaptacja "W poszukiwaniu straconego
czasu" Marcela Prousta, która odtwarzając salony paryskie z początku XX
wieku, zastanawia się nad kondycją współczesnej Europy, dzisiejszego społeczeństwa
z jego fobiami, nacjonalizmami, emocjonalną pustką i brakiem sensu istnienia.
A wszystko to nazywa się "Francuzi", bo jak mówi reżyser: " Trzeba było
znależć dla tych postaci wspólny mianownik, dla ich ikoniczności i barbarzyństwa.
Francuskość to coś, co generalnie podziwiamy. Ale możemy też myśleć o francuskości
jako czymś zdegenerowanym". Widz w teatrze Warlikowskiego traktowany jest
niezwykle poważnie, spektakle są zaproszeniem do intelektualnej rozmowy.
Można zgadzać się lub nie z przemyśleniami reżysera i jego teatralnymi
pomysłami, ale jest to teatr głębokiej i poważnej refleksji nad naszym
czasem, lustrem naszej epoki. "Francuzi" to spektakl do przeżycia i do
przemyślenia.
W oczekiwaniu na najnowszy
film Andrzeja Żuławskiego "Cosmos", ekranizację powieści Witolda Gombrowicza,
miałam dwa jesiennie artystyczne spotkania z Gombrowiczem. Pierwszym było
spotkanie z Ritą Gombrowicz w Muzeum Literatury na Rynku Starego Miasta,
przy okazji promocji korespondencji Czesława Miłosza i Witolda Gombrowicza.
Niezwykle serdecznie i ciepło opowiadała Rita Gombrowicz o spotkaniu dwóch
literatów, oryginałów, rozbitków, w Vence w 1967 roku. O innym spotkaniu,
tym razem Gombrowicza ze Sławomirem Mrożkiem napisał sztukę Maciej Wojtyszko
i wystawił ją w Teatrze Narodowym pod tytułem "Dowód na istnienie drugiego".
Świetnie udało się Wojtyszce oddać atmosferę tego spotkania-pojedynku Gombrowicza
i Mrożka. Oglądając sztukę, przeżywa się fascynację złożonym i trudnym
losem dźwigania daru talentu przez obu literatów. Potwierdza się prawda
o cenie za wyjątkowość i odmienność. Znakomity spektakl, tym ciekawszy
dla mnie, że jedną z ważnych postaci dramatu jest Kazimierz Głaz, młody
wówczas malarz zaprzyjaźniony z Gombrowiczem. Z Francji Głaz wyjechał do
Toronto, gdzie spotkałam go kilkakrotnie, przy okazji zbierania materiału
o polskich plastykach w Kanadzie. Co za przeżycie móc zobaczyć na scenie
osobę znaną nam z rzeczywistości, z którą rozmawiało się i piło kawę w
Second Cup na Young Street w Toronto.
Do pełnego obrazu tegorocznej
kulturalnej warszawskiej jesieni dodaję słowo o Konkursie Chopinowskim,
którego zmagania i emocje wypełniają kuluary Filharmonii Narodowej, szeroko
niosąc w świat kolejne informacje. Zakończył się właśnie trzeci etap, pełen
emocji, niespodziewanych zwrotów akcji, wzruszeń i spektakularnych klap.
Co i raz pojawia się pytanie, czy Chopin rozpoznałby własne utwory przysłuchując
się grze młodych pianistów? Do czwartego etapu przeszedł jeden Polak, co
zaostrzyło oczekiwania publiczności polskiej. Na finalistę jeszcze trzeba
poczekać - najlepiej słuchając Chopina.
I tak oto różnorodne wydarzenia
artystyczne towarzyszą mi tegorocznej jesieni, mieniąc się wieloma odcieniami
emocji, jak liście na drzewach, które powoli tracą kolory i opadają. "
Listopad, to niebezpieczna dla Polaków pora" - napisał Stanisław Wyspiański
w "Nocy listopadowej" i warto te słowa teraz sobie przypomnieć.
|