ŚWIAT, UNIA I
POLSKA
Co robić kiedy rząd europejskiego
państwa średniej wielkości oraz członek Unii Europejskiej przez kilka lat
wysyła do miedzynarodowych organizacji finansowych nieprawdziwe dane, upiększane
sprawozdania i tym podobną buchalteryjną makulaturę? Myślimy tu o Grecji,
jak też o wcale niemałych Włochach. Dla równowagi należy zaraz potem zadać
drugie pytanie, związane częściowo z poprzednim. A co robić kiedy dwa największe
(jeśli pominąć Anglię) państwa europejskie wielokrotnie pouczają swoich
mniejszych partnerów na temat zalet utrzymywania dyscypliny kredytowej,
ale same na swoim własnym podwórku nie za bardzo chcą się tych zasad trzymać?
Oczywicie na myśl przychodzą natychmiast Niemcy i Francja. To ich politycy
w ostatnim dziesięcioleciu uciekali się do omijania swoich własnych przepisów
finansowych po to aby zadowolić swoich wyborców lub... podreperować ich
własną gospodarkę.
10 dni temu polski minister
spraw zagranicznych Radosław Sikorski w swoim kontrowersyjnym przemówieniu
miał jednak rację nazywając po imieniu przyczynę kryzysu w Unii Eurpejskiej.
Jest nią wg. niego brak wiarygodności. Jeżeli, jak policzył, przepisy unijne
były łamane co najmniej 60 razy przez wszystkich członków strefy Euro,
to warto spytać po raz trzeci: Co zrobić aby w chwili kiedy poważna część
świata boryka się z kryzysem, Europa stała się bardziej wiarygodna?
Wyjścia mogą być chyba tylko dwa. Jedno - to uznanie wprowadzenia wspólnej
waluty przed 10 laty za nieudany eksperyment i wycofanie się z niego ze
wszystkimi możliwymi konsekwencjami. Drugie wyjście polega na szybkim marszu
naprzód - czyli na zacieśnieniu dyscypliny finansowej wszystkich krajów
Unii, a jak się nie da - to przynajmniej tylko siedemnastu państw
posługujących się walutą Euro. Reszta, jak ufają prez. Francji Sarkozy
i kanclerz Niemiec Merkel, stopniowo dołączy do strefy Euro i sama dobrowolnie
przyjmie na siebie ograniczenia. Nie chodzi przy tym jedynie o ograniczenia
finansowe. Jeżeli miałaby powstać jakaś wysoka komisja w Brukseli oceniająca
wydolność gospodarek krajów członkowskich Unii to skutkiem jej wyroków
będzie ograniczanie suwerenności krajów-członków wspólnej strefy Euro,
a pośrednio i całej reszty. W tej kwestii zgadzają się ze sobą lewicowy
Daniel Passent z tygodnika "Polityka" oraz były pisowski wiceminister spr.
zagranicznych Witold Waszczykowski. Ten ostatni jest blisko prawdy mówiąc,
że nadmierna wiara rządu Tuska w konieczność zacieśnienia więzów unijnych
może niedługo wepchnąć Polskę na równię pochyłą. Z tym jednak zastrzeżeniem,
iż - zdaniem innych ekspertów - pozostanie naszego starego kraju
na uboczu wydarzeń europejskich - też zaprowadzi Polskę na
jakąś zjeżdżalnię w nieznane. Tyle tylko, że na warunkach nieco bardziej
suwerennych.
Niejeden z Szanownych Słuchaczy
zapyta w tym miejscu: a dlaczego tylko "nieco bardziej". Czy w tych nader
ciekawych czasach nie da się utrzymać 100% -ej suwerenności? Popatrzmy
na Wielką Brytanię, Szwajcarię czy z drugiej strony Iran, Wenezuelę lub
Pakistan. Naśladujmy je i nie zaganiajmy europejskich owieczek do zagrody,
jak postuluje ostatnio minister Sikorski, bo pasterze (zwłaszcza tych dwoje
trwających w uścisku na ekranach naszych telewizorów) nie do końca budzą
nasze zaufanie. W tych trudnych dla Europy tygodniach wielu uczonych
w piśmie odpowie nam tak: Stuprocentowa i bezwzględna suwerenność w czasach
globalizacji zaczyna być towarem luksusowym, na który stać tak naprawdę
tylko kilkanaście (no może 20) państw gdyż w ostatnich trzech dziesięcioleciach
świat stał się plątaniną naczyń połączonych. Wielka Brytania wbrew licznym
krytykom, utrzymuje swoje specjalne relacje z USA, a co drugi premier tego
kraju jest oskarżany o bycie pudlem raz Clintona, innym razem Georga Busha
itd. Suwerenność Szwajcarii bierze się z długiej tradycji niezależności
bankowej. Co do Iranu, czy innych krajów zbliżonych ustrojem do niego to
naprawdę nie ma im czego zazdrościć. Ich niewątpliwa suwerenność państwowa
oznacza dla milionów własnych obywateli po prostu - niewolę. Czy
przez suwerenność rozumieć należy nieograniczoną samowolę własnej narodowej
ekipy u władzy, czy może raczej szanse rozwoju dla poszczególnych obywateli?
Trzeba się na coś zdecydować. Dla szeregu krajów w Europie i na swiecie
nadchodzą czasy, w których tradycyjnie pojmowana niepodległość musi znaleźć
kompromis z niepełną suwerennością finansową. Okazuje się, że w przedwojennej
Polsce tacy ministrowie jak reformator waluty Władysław Grabski czy budowniczy
Gdyni Kwiatkowski rozporządzali takim zakresem władzy, jakim może się poszczycić
mało który obecny minister w Unii Europejskiej (włącznie z Niemcami i Francją).
Chociażby dlatego, że gospodarki różnych krajów nie były tak ze sobą splecione
jak teraz, a międzynarodowe organizacje koordynujące właściwie nie istniały.
Liga Narodów stawiała dopiero swoje pierwsze nieśmiałe kroki. Zresztą na
całym świecie współczesna mapa gospodarcza mało przypomina lata trzydzieste
czy nawet pięćdziesiąte. Przed 80-u laty Chiny nie liczyły się jako potęga
gospodarcza, Indie będące wtedy jak Kanada częścią Imperium Brytyjskiego
mogły się poszczycić co najwyżej niezłym rozwojem sieci kolejowej. Sugestia,
iż Korea Południowa lub Japonia będą mogły na terenie Stanów Zjednoczonych
rękami robotników amerykańskich produkować swoje samochody byłaby uznana
za czyste wariactwo. Wykup szwedzkich marek samochodowych Saab i Volvo
przez Chiny też w jakiś drobny sposób ogranicza suwerenność gospodarczą
Szwecji. Dlatego zanim ktokolwiek zaproponuje wezwanie min. Sikorskiego
na dywanik za kapitulanctwo wobec Niemiec, niech przemyśli chłodno całą
sprawę i poczyta sobie co mówią inni na Zachodzie Europy. W zeszłym tygodniu
rzecznik niemieckiego Trybunału Konstytucyjnego obwieścił iż nadchodząca
koordynacja gospodarcza z innymi krajami strefy Euro ((CYT)) "ograniczy
suwerenność Republiki Federalnej Niemiec". Już dwoje kandydatów na urząd
prezydenta Francji zarzuca Sarkozyemu, że nie szanuje suwerenności jego
własnego państwa. Polskiemu szefowi MSZu co najwyżej można zarzucić, że
wysuwa projekt naprawy strefy Euro reprezentując kraj, który do tej strefy
nie może i jak na razie nie bardzo chce należeć. Ryzyko, które podejmują
teraz polscy narodowcy atakując w czambuł wystąpienie szefa polskiego MSZ
oraz piątkowe porozumienie 26 państw w Brukseli jest jednak niczym w porównaniu
z ryzykiem rządu premiera Donalda Tuska decydującego się na poparcie spójności
Unii. Już teraz koalicjanci Platformy w postaci wicepremiera Pawlaka i
jego ekipy z PSL nawołują do zakończenia eksperymentów z umacnianiem zagrożonego
Euro, oraz o podtrzymanie, a nie obcinanie polskich wydatków na potrzeby
socjalne. Czyżby zatem koalicja rządowa w Warszawie robiła się coraz bardziej
papierowa?
Piątek będący drugim dniem
dziewiątego w tym roku szczytu krajów Unii Europejskiej przyniósł kilka
istotnych postanowień reformujących sposób podejmowania w niej decyzji
finansowych. Najważniejsze z nich i najbardziej kotrowersyjne zobowiązuje
każde z 27 (razem z Chorwacją) państw do przedstawiania swoich krajowych
budżetów do akceptacji w Brukseli. Ponieważ realizacja tych decyzji ma
się zacząć w marcu nigdy nie wiadomo czy po drodze nie dojdzie coś jeszcze.
Widoczny nacisk Berlina i Paryża w kierunku zawarcia jakiegoś nowego traktatu
unijnego nie podoba się wielu takim krajom jak Czechy, Węgry i Szwecja.
Wielka Brytania nie pozwoliła sobie zaglądać do budżetu i zapowiedziała,
że żadnych dodatkowych traktatów nie podpisze. Jeżeli w ciągu zimy sytuacja
gospodarcza się unormuje zjednoczona Europa się umocni. Jeśli nie - to
panią Angelę i pana Nicolasa czeka być może nawet kres ich kariery. To
zaś pociągnie za sobą upadek wielu ich sojuszników w Europie. Donald Tusk
musi zdawać sobie sprawę, że związawszy się z losem Unii poniesie konsekwencje
w razie jej upadku lub poważnego kryzysu. Wydaje się, iż na to właśnie
liczy Jarosław Kaczyński, który miałby wówczas ostatnią szansę powrotu
do władzy. Jednakowoż w tych czasach trudno zaprzeczyć, że wszelkie wróżby
polityczne w Polsce związane są z nieobliczalnym RY(D)ZYKIEM.
|