ŻYCIE HYBRYDOWE
Pojęcie "hybryda" znane
jest w cywilizacji zachodniej od starożytności. Oznacza ono w świecie biologii
twór czerpiący jednakowo z dwóch gatunków. Typową hybrydą wśród zwierząt
jest muł będący krzyżówką konia z osłem. Wielu automobilistów - zwłaszcza
tych z grubszymi portfelami - zachwyca się lansowanymi od kilku lat samochodami
z napędem hybrydowym t.j. elektryczno-spalinowym. Z kolei, w ostatnim kwartale
do polskiego słownictwa politycznego weszło określenie "wojna hybrydowa",
którego autorem jest poseł Adam Bielan, jeden z bardziej rozsądnych i interesujących
polskich polityków prawicowych. Tymi dwoma słowami określił on w maju stan
ostrego napięcia między Rosją i nowymi władzami Ukrainy, przechodzący
czasem w parodniowy paroksyzm starć zbrojnych w dwóch wschodnich regionach
tego kraju, a wszystko to sterowane propagandą państwową obu stron. Taka
"drôle de guerre" (dziwaczna wojna) zdarzyła się już raz w historii, kiedy
po wypowiedzeniu wojny Niemcom ani Wlk. Brytania ani Francja nie kwapiły
się do akcji ofensywnych od jesieni roku 1939 do wiosny roku 1940.
Tym niemniej, myliłby się
ktoś, kto by zechciał ograniczyć pojęcie hybrydowości jedynie do zoologii,
techniki czy batalistyki. Hybrydowość wydaje się być coraz bardziej cechą
czasów, w których żyjemy. Kiedy na progu ćwierćwiecza niepodległości Polski
Lech Wałęsa zadeklarował beztrosko, że jest "za, a nawet przeciw", nie
przypuszczał nawet jak bardzo (niechcący) przewidział charakter czasów,
w których wypadło nam wszystkim żyć od przeszło dwudziestu lat. Trudno
nawet winić polski "okrągły stół" z roku 1989 o stworzenie klimatu aprobaty
tego niepokojącego "wszystkoizmu", który miał niebawem zapanować w Polsce.
Wszak w Europie Zachodniej wcale nie było inaczej. Zdolność do negocjacji
z każdym, wyciąganie ręki do zgody otwierało w tamtych czasach wszystkie
drzwi. Konfrontacyjność i niezłomne trzymanie się zasad odwirowywało polityków
na margines życia społecznego, tam gdzie część z nich (n.p. Marine Le Pen
we Francji) doczekała ostatnio lepszych czasów. Po 11 września 2001 roku
Stany Zjednoczone za kadencji Georgea W. Busha z powrotem zaczęły nazywać
czarne czarnym, a białe białym, ale nawet i u nich panowała zasada "panu
Bogu świeczkę i diabłu ogarek". Z kolei obsesyjne promowanie "postępowości"
i niechęć do ekstremizmów (jedynie prawicowych) skłoniły Królewską Akademię
Norwegii do przedwczesnego przyznania pokojowej nagrody Nobla młodemu Barakowi
Obamie - i to zaledwie kilka miesięcy po wyborze na urząd prezydenta USA.
Gdyby nasz świat był bardziej stabilny, a reakcje ludzkie bardziej przewidywalne,
to bez wątpienia można by już zawyrokować, że rząd premiera Donalda Tuska
jest od kilku tygodni na równi pochyłej i osuwa się ku spektakularnej klęsce,
od której nic i nikt nie może go uratować. Nasi rodacy ze starego kraju,
choć na codzień nie są kryształowi i potrafią (jeśli zechcą) być elastyczni
w poglądach - jednakowoż od elit rządzących państwem wymagają dużo więcej.
Słone dowcipasy źle są odbierane przez przyszłych wyborców, zwlaszcza jeżeli
stanowią preludium do "załatwiania sobie" takich czy innych spraw nie zawsze
legalnych. Gdyby prezes NBP Marek Belka na niedwuznaczne sugestie min.
Sienkiewicza odpowiedział krótkim zdaniem. "O tym rozmawiać nie będziemy",
to taki przeciek byłby na rękę rządowi; ale wtedy, jak powiedzą złośliwi,
tygodnik "Wprost" by tego nie opublikował. Nie wszystkich szokuje to, że
minister spraw zagranicznych. Radosław Sikorski potrafi być oficjalnie
"za", a prywatnie "przeciw" polskiemu "dopieszczaniu" Ameryki. Nie wszystkich
razi traktowanie polityki jak partii szachów. To, co ewidentnie kłuje w
oczy większość, to arogacja ludzi, sądzących, iż wszystko mają pod
kontrolą i żaden "kiks" nie ma prawa się zdarzyć. Dialogi między usłużnymi
(i uzdolnionymi) kelnerami, a rozluźnionymi alkoholem celebrytami są na
tak żenującym poziomie jakby miały miejsce na dworze maharadży Hajdarabadu,
w sercu Indii. Nie zdziwiłoby mnie gdyby któryś z rozmówców podał koledze
ogień zapaloną stuzłotówką. Wiadomo, "elita".
Przy takim nonszalanckim
podejściu ludzi Tuska do spraw państwa, szkoda, że premier nie ma nikogo,
kto by mógł, w razie potrzeby, przejąć szybko ster władzy. Przecież w Anglii
Margaret Thatcher tak właśnie wyszła z kryzysu przedłużając rządy swojej
partii o 4 lata poprzez przekazanie funkcji premiera ówczesnemu ministrowi
finansów Johnowi Majorowi. Natomiast w Polsce samotność szefa rządu jest
lustrzanym odbiciem samotności lidera opozycji Jarosława Kaczyńskiego.
Przy czym gołym okiem widać, że hybrydowość Platformy, jej zdolność adaptacji
do prawie każdych okoliczności jest na wyczerpaniu. Dalej jest już tylko
ściana. Przed 6 laty partia rządząca zdradziła swoje gniazdo t.j. liberałów,
potem centroprawicę, potem lewicę, wcześniej konserwatywnych katolików,
a po jakimś czasie także zalecających się do niej antyklerykałów. Zresztą
Prawo i Sprawiedliwość, choć jest niezłomne w słowach swoich liderów, jednakże
w czynach... też już o wiele mniej. Hybrydowość PISu jest bardziej teatralna
i polega na cyklicznej prezentacji przez Prezesa Jarosława zmieniających
się marionetek. Po wyborach zawsze na scenie bryluje Antoni Macierewicz;
przed wyborami jest on skrzętnie chowany do lamusa aby nie straszyć większości
inteligencji oraz młodych z dużych miast, a zamiast niego pojawia się prof.
Gliński lub ktoś inny najczęściej młody gwiazdor Adam Hoffman. Co nie
znaczy wcale, że na prawicy nie ma nowości. Niedawna sugestia nowego konkurenta
Janusza Korwin-Mikkego aby pogodzić się z Putinem i przyjąć wspólną linię
- tym razem prorosyjską - musiała być odebrana przez otoczenie Jarosława
Kaczyńskiego jak propozycja popełnienia harakiri. Doprawdy - takiego szpagatu
doły partyjne, nawet w PISie, by nie wytrzymały. Jedno jest pewne - ciąg
dalszy nastąpi.
Na zakończenie wypada przekazać
wiadomość niezwykłą. Oto na początku lipca były prezydent jednak poszedł
na 48 godzin za kratki. (!!) Osobom zdezorientowanym (lub zacierającym
z uciechy ręce) należy się wyjaśnienie. To się stało rzeczywiście, ale
nie w kraju nad Wisłą tylko - we FRANCJI. Za wcześnie jest opiniować,
czy były centroprawicowy prezydent tego kraju Nicolas Sarkozy rzeczywiście
wywierał nacisk na wymiar sprawiedliwości oraz, czy brał dwukrotnie pieniądze
na kampanie wyborcze raz od miliarderki Bettencourt a potem od nieszczęsnego
dyktatora Libii Kadafiego. Tak więc w Warszawie, jak też w Paryżu trzeba
nieco poczekać. Publiczność proszona jest o cierpliwość. Cykl produkcyjny
opisywania skandali też ma swoje prawa. Zaręczam, że hybrydowi dziennikarze
oraz publicyści będą wkrótce mieli dalsze tematy.
|