NOWE MANIERY, STARE ZAGROŻENIA
Co robić, kiedy podczas
dyskusji, nasz uczestnik po wysłuchaniu wszystkich naszych argumentów,
odpowie nam krótkim zdaniem. "Wiesz co? Odchrzań się ode mnie." (W oryginale
jest najczęściej inne, mocniejsze, słowo). Co robić, kiedy w ten sposób
zachowa się polityk ubiegający się o jakiś ważny urząd państwowy; n.p.
o prezydenturę USA? Jeszcze nie tak dawno temu, takie odezwanie wykluczało
konkurenta z dyskusji i przekreślało szanse na dalszą karierę.
Tak by było niedawno, ale
na pewno nie teraz w roku pańskim 2016, kiedy w wielu krajach i w wielu
środowiskach stało się jasne, że kompetencja i nienaganne maniery przestały
cokolwiek znaczyć w oczach bardzo wielu wyborców, a ich posiadanie może
nawet zepsuć reputację danego polityka lub działacza. Ostatnie kilka miesięcy
zawrotnej kariery na scenie amerykankiej Donalda Trumpa, niewątpliwego
gbura (niektórzy powiedzą "chama"), człowieka bez własnych poglądów, za
to z własnym wrzaskiem i obelgami rzucanymi wkoło - owe miesiące ujawniły
koniec pewnej epoki, no i też wyczuwalne zmęczenie "materiału ludzkiego"
t.j. elektoratu. Przez co najmniej stulecie - a w kilku krajach Zachodu
już prawie przez dwa - masy pracujące miast i wsi (ostatnio w Polsce nazywane
suwerenem) - były przyuczane i wychowywane w szacunku dla wiedzy, fachowości,
stanowisk naukowych i tytułów akademickich. Takie zawody jak sędzia czy
nawet adwokat cieszyły się w tych społeczeństwach szacunkiem. Naturalnie
w narodach od wieków ciemiężonych przez zaborczych sąsiadów - n.p. w Serbii
czy Polsce - szacunek ów był i jest daleko mniejszy. W miarę rozwoju państw
narodowych (częstokroć opiekuńczych) ludzie zaczęli wierzyć, że tam gdzieś
na górze ktoś myśli o ich dobru. Faktem jest, że pierwsze zasiłki i emerytury
pracownicze wprowadzono w Niemczech bismarkowskich pod koniec XIX w. Pierwsze
zorganizowane wczasy nad morzem czy w górach dla rodzin robotniczych miały
miejsce dopiero we Francji w 1936 r. Chociaż po zakończeniu II Wojny Św.
ten czy ów lewicowy zapaleniec we Włoszech czy w Holandii nadal wierzył
w wybuch Rewolucji Komunistycznej, to jednak większość przekonała się,
iż zmiana na lepsze nie wymaga gwałtownego przewrotu. Pierwsze dwudziestolecie
powojenne przyniosło tradycyjnie pojmowanemu Zachodowi napływ niewyobrażalnego
dotąd bogactwa. Choć wciąż było ono poza zasięgiem większości, to jednak
w latach 60-ych wielkość świadczeń zaczęła rosnąć. W USA były one
mniejsze, ale za to pracy było wszędzie w bród. Wyjście na szerokie wody
nowej "arystokracji robotniczej" stało się faktem. Elity nowopowstałego
Wspólnego Rynku (potem EWG) zdobyly sobie posluch prostych obywateli dość
logicznym tłumaczeniem, że zjednoczona Europa odsunie w nieskończoność
a) widmo wybuchu nowej wojny b). ryzyko kryzysu gospodarczego i powrotu
niedostatku. Argumenty zdawałoby się żelazne. Tym bardziej, że to nie Zachód
zaczął się rozpadać z końcem lat 80-ych, lecz właśnie do niedawna potężny
blok Związku Sowieckiego i jego satelitów. Był to okres, w którym tysiące
ksiąg i prac naukowych czołowych marksistów z Paryża czy Harvardu staly
się makulaturą. Ale po dość krótkim czasie - cóż za paradoks - rozwój Zachodu
także jakby zwolnił tempo. Globalizacja rynków światowych, w założeniu
mająca być ratunkiem dla świata pracy, okazała się po dalszych dziesięciu
latach ratunkiem głównie dla banków i bogacących się szybko miliarderów.
Widząc, że takie czy inne głosowanie nie ma większego wpływu na ich los,
pracownicy najemni stali się podejrzliwi. Okazało się bowiem - po raz pierwszy
w dziejach - że to właśnie oni mogą okazać się zbędni w procesie wytwórczym.
Stało się dla wielu jasne, że świat pracy do spółki z promotorami nowych
technologii zbudował molocha, który ich samych prędzej czy później pożre.
Nowe zagrożenie zastąpiło tamte dawne.
Nadszedł moment, kiedy ktoś
pierwszy powiedział (lub napisał) wyraźnie. Na nic te wszystkie księgi,
na nic komputery wraz z całym internetem, na nic gadające głowy ekspertów
na ekranach telewizorów; na nic to wszystko jeśli MÓJ WŁASNY dobrobyt jest
zagrożony. W ślad za tym odkryciem zaczął maleć prestiż prawników, polityków,
finansistów, uczonych, a nawet....(o dziwo) lekarzy. Lud pracujący przestał
szczepić swoje dzieci. Do łask publiczności wrócili znachorzy i wszelkiej
maści cudotwórcy. Nie tylko w Polsce pisma typu "Wróżka" zaczęły odnosić
rynkowe sukcesy. Wolny rynek oraz internetowe blogi - następny paradoks
- przyczyniły się do powstania specyficznego drugiego obiegu wszelkich,
czasem szokujących, informacji i teorii. Chociaż tysiące ekspertów i działaczy
w swoich publikacjach i programach publicystycznych głosiło z przekonaniem
tezę o niespotykanej szansie, jaką ludzkość otrzymała po upadku światowego
państwowego komunizmu - to jednak przeciwnicy twierdzili coraz głośniej
coś przeciwnego. Choć fakty były podobne, to wyznawcy "drugiego obiegu
informacyjnego" wyciągali wnioski o 180 stopni przeciwne. Tam gdzie jedni
widzieli ogromne zyski, drugi obieg dostrzegał jedynie nową formę wyzysku.
Podczas kiedy jedni pisali o zaradzeniu klęsce głodu i długich latach pokojowej
wspólpracy, ci drudzy przewidywali nawrót głodu, epidemii i wojen lokalnych.
Na dzień dzisiejszy wiele
wskazuje, że pesymiści lepiej odczytali naturę ludzką i jej wady. Obraz
współczesności nie jest pociągający. Przytłoczone beznadziejnością miliony
mieszkańców dawnego Trzeciego Świata postanowiły - nie zawsze spontanicznie
- przyspieszyć proces wyrównywania szans, nie na drodze reform wewnętrznych,
lecz poprzez emigrację (jak niegdyś Europejczycy) "za chlebem". Zamiast
poprawiać byt U SIEBIE, miliony uciekinierów z krajów trapionych nędzą
i przemocą zaczęło liczyć na zachodnie (głównie zachodnioeuropejskie) posady
ew. zasiłki. Do tego dochodzi zagrożenie ekstremizmem islamskim,
który próbuje usadowić się na Zachodzie na stałe, licząc na przewidywane
zmiany demograficzne w perspektywie dwóch pokoleń. Gdyby w maju przyszłego
roku w ślad za Wielką Brytanią także Francja wyszłaby z Unii (w wyniku
możliwego zwycięstwa Marine Le Pen), jedynym spoiwem jedności Europy zostałby
wojskowy Pakt Północno-Atlantycki (NATO) . W ten sposób Zjednoczona Europa
przestałaby się liczyć w przyszłych negocjacjach; jest to od dawna marzenie
Władymira Putina.
Przed każdym rządem w Warszawie
(a szczególnie, jeśli chce się nazywać "narodowym"), przez co najmniej
najbliższe 10 lat będzie stal dylemat. Jakie Niemcy są dla naszego starego
kraju lepsze: te dawne, tradycyjne, z kultem armii i wojskowości oraz agresywnej
"pruskiej buty", czy może te obecne, przeżarte modernizmem, pacyfistyczne,
otwarte na zmiany obyczajowe i nie bojące się imigrantów? Jakie Stany Zjednoczone
są dla Polski lepsze: te, które chcą podtrzymywać swoją hegemonię w świecie,
chroniące swój "image" championa demokracji, dochowujące wierności traktatom
i sojuszom oraz przypominające o prawach człowieka; a może wolimy USA,
jako państwo izolujące się od reszty świata, redukujące swoją armię, skupiające
się na promowaniu wolnego handlu oraz wymianie idei? Naturalnie musi też
paść pytanie. Jaka Europa jest dla Polski najbardziej korzystna? Gospodarczo
i militarnie zjednoczona, strzegąca swych tradycji, rozmawiająca jak równy
z równym z Chinami, Rosją czy USA, oferująca swoim nowym obywatelom szeroki
margines wolności osobistych, choć przy tym umiejąca oddzielić ziarno od
plew; a może wolimy Europę zbałkanizowaną, kontynent wiecznie skłóconych,
w pełni suwerennych państw i społeczeństw, których rządy dumnie wymachując
sztandarami biegałyby, co chwila szukać pomocy na dworach wielkich potęg
- Rosji, Chin lub USA.
Nadchodzą czasy, kiedy wszyscy
"wzgardzeni i poniżeni" w Europie i Ameryce Płn. będą mieli okazję przekonać
się, że jedyna pozytywna odmiana demokracji nie może polegać tylko na pójściu
do wyborów raz na cztery lata. Wyborcy Trumpa mogą istotnie wsadzić kij
w szprychy obu pojazdów partyjnych, tak jak to zrobiła duża część polskiego
elektoratu. Czy mogą zdziałać coś więcej, to się dopiero okaże. Łatwo jest
rozwalać - budować znacznie trudniej. Wszystko jedno gdzie - nad Sekwaną,
nad Potomakiem i także nad Wisłą.
|