CO JESZCZE
PRZED NAMI?
W latach pięćdziesiątych poproszono mistrza opowieści z dreszczykiem i
kryminałów filmowych Alfreda Hitchcocka o wytłumaczenie powodu sukcesów
jego twórczości. Mistrz po namyśle uśmiechnął sie i powiedział: "To w sumie
proste. Powiedzmy, najpierw jest napad na bank, wybucha bomba w rezydencji
samotnej zdziwaczałej milionerki, a potem... a potem napięcie jeszcze bardziej
wzrasta".
Myślę, że tak można by w przybliżeniu opisać wydarzenia miesiąca lutego.
Jeszcze w uszach mamy echo kilku trudnych do przewidzenia "bomb" na całych
świecie - łącznie z tą prawdziwą, fizyczną bombą zdetonowaną przez ostatni
reżym stalinowski na świecie Koreę Północną. Jednakże to co się zdarzyło
11 lutego w Pałacu Watykańskim w Rzymie przebiło swoją ostrością wszystkie
inne wydarzenia dziejące się wokół nas. Żaden z niedzielnych pielgrzymów
i turystów pozdrawiająch znaną białą postać w oknie na placu św. Piotra
w przeddzień owego "gromu z jasnego nieba" (określenie arcybiskupa Gocłowskiego)
nie mógł w najśmielszych snach przewidzieć, że za niecałą dobę nastepca
św. Piotra głowa Kościoła Powszechnego Benedykt XVI oznajmi zaskoczonym
biskupom i kardynałom, że abdykuje i to już za 17 dni. U praktycznie biorąc
wszystkich poprzedników na tronie piotrowym było przecież inaczej. To tylko
historycy będą się spierać czy ostatnia dobrowolna abdykacja papieża miała
miejsce w roku 1294, czy może w 1415. O wiele ważniejsza jest odpowiedź
na pytanie o znaczenie tego gestu dla Kościoła i świata. Kardynał Dziwisz
przypomniał kiedyś rozmowę na temat możliwości abdykacji schorowanego Polskiego
Papieża bł. Jana Pawła II. Odpowiedź papieska była zwięzła,
a w duchu bardzo polska: "Z krzyża się nie schodzi." Dopiero później niektórzy
interpretowali ten "krzyż" Karola Wojtyły jako chorobę i cierpienie,
a inni jako zmaganie się z przeciwnościami w świecie ludzi raczej opornych
na Dobrą Nowine, choć w istocie często jej potrzebujących. Teraz odzywają
się głosy przypominające pisma Josefa Ratzingera, kiedy był jeszcze kardynałem
pochwalające ustępowanie z najwyższych nawet urzędów jako przejaw racjonalnego
myślenia i odpowiedzialności. Niektórzy socjologowie widzą w postępowaniu
Jana Pawła II ślady mentalności przedmurza chrześcijaństwa (koncept zrozumiały
dziś chyba tylko w Hiszpanii i w Polsce). Decyzja papieża Benedykta jest
kontrastowo różna i przynależy do typowo zachodniego chłodnego myślenia
i kierowania się, we wszystkim bez wyjątku, zdrowym rozsądkiem.
Co naprawdę skłoniło głowę Kościoła i Watykanu Benedykta do takiego kroku
- o to za wcześnie jest pytać. Prawda, że ostatnio widać było w sylwetce
papieża wyraźne objawy starzenia sie i jakiejś choroby. Są liczni komentatorzy,
którzy będą w jego oczach poszukiwać oznak słabości psychicznej - i
to w każdym jej przejawie - aż do przygnębienia, a nawet zwątpienia. Istotnie
- ogrom problemów piętrzy się wokół. Wprawdzie wiernych przybywa w Azji,
Afryce i Ameryce Łacińskiej, ale nie w Europie. Łatwiej było Stolicy Apostolskiej
potępiać modernizm w XIX wieku, trudniej robić to teraz. Tak jak (w opinii
wielu historyków) wiek dwudziesty zaczął się w istocie 14 lat później wraz
z wybuchem I Wojny Światowej, tak też lada dzień usłyszymy, iż abdykacja
Benedykta XVI otwiera w Kościele Katolickim wiek XXI-y. Nie ulega kwestii,
że wiele osób odczyta ten radykalny gest jako utratę kolejnej sfery SACRUM.
Ci ludzie, najczęściej wychowani w tradycyjnych rodzinach, zdają się mówić.
Przecież 266-ty Ojciec Święty to nie jakiś premier czy nawet prezydent!
A co z teologicznym znaczeniem jego posłania? Czy odtąd już każdy
jego następca będzie zachowywał się jak zwykły polityk czy szef korporacji?
Z kolei inni wierni rzucą się do wertowania rozlicznych przepowiedni, których
nie brak w dwóch mileniach chrześcijaństwa. Będą padać różne wnioski i
interpretacje, od łagodnie optymistycznych do totalnie katastroficznych
- z przewagą tych drugich. Ile ludzi tyle hipotez. Nawet urzędowe komunikaty
oficjalnych rzeczników nie mają już tej wagi co kiedyś albowiem żyjemy
w czasach kwestionowania wszystkich autorytetów, podejrzliwości i szukania
we wszystkim "drugiego dna". Dodajmy do tego niewątpliwy pociąg t.zw. "prostego
człowieka" do sensacji obsługiwany przez żądne "kasy" media elektroniczne
i prasę brukową (już chyba wiekszość) świetnie prosperujące w liberalnym
systemie często pozornej "otwartości". Patrząc na to nasuwa się jedna konkluzja
- problemy dopiero się zaczynają. Tematów niezamkniętych przybywa: Gibraltar
1943, Dallas, USA 1963, Nowy Jork 2001, Smoleńsk 2010. Czyżby teraz przyszła
kolej na Watykan 2013? Śladem na wpół zapomnianego Marksa można by
zakrzyknąć: dziennikarze śledczy wszystkich krajów łączcie się! "Albowiem
czas możliwości wszelkich nam nastał" - tak śpiewała w latach dziewięćdziesiątych
nieodżałowana para balladzistów Jacek Kaczmarski i Przemysław Gintrowski.
Wygląda na to, że mieli rację.
Jak wiadomo z historii, w roku 1908 w środkową Syberię "strzelił" słynny
meteoryt tunguski. W minionym miesiącu nie dość, że sprytny fotoreporter
włoskiej agencji ANSA zrobił zdjęcie pioruna uderzającego w kopułę Bazyliki
Św. Piotra w Rzymie (ponoć też 11 lutego), to na dodatek cztery dni potem
syberyjskie miasto Czelabińsk zostało zbombardowane przez grad meteorytów.
Upadek tego największego miał moc niedużej bomby atomowej. Choć jedynie
kilkaset osób zostało poranionych odłamkami szkła, znowu nasuwa się pytanie:
Czy przypadkiem przyroda nie mści się na przepełnionych pychą ziemianach,
którzy od z górą dziesięciu tysięcy lat - używając języka Biblii - "czynią
sobie Ziemię poddaną" - zapominając przy tym o niedoli swoich mniej zaradnych
bliźnich? Patriarchat Moskwy i Wszech Rusi w wydanym komunikacie podkreśla,
iż nie ma wątpliwości, że to co się stało na wschód od Uralu stanowi przestrogę
Boga dla Rosjan, a w szerszym sensie, dla nas wszystkich. Widać gołym okiem,
że wysoki poziom techniki i liberalizm ustrojowy nie stanowią żadnej gwarancji,
że nie wydarzy się nic nieoczekiwanego, nic co nie zburzy wymuszonego optymizmu
elit świata zachodniego.
Jedynym pozytywnym akcentem ostatnich kilku tygodni jest nagły postęp w
rokowaniach nad zjednoczeniem rynków USA i Unii Europejskiej. Kanada prowadzi
osobne negocjacje, lecz trudno sobie wyobrazić aby w razie postępu pozostała
ona poza układem. Tu i ówdzie odzywają się głosy obserwatorów, iż okres
opanowywania rynków światowych przez Chiny nie bedzie trwać wiecznie. Okazuje
się, że nawet Chiny nie są wolne od wzrostu kosztów produkcji oraz niepokojów
społecznch. Są już pierwsze nieduże oznaki powracania produkcji do Stanow
Zjednoczonych. Amerykańskie związki zawodowe i ogólnie świat pracy deklaruje,
że jest już w stanie pracować w sposób opłacalny. Jednocześnie biurokracja
Unii Europejskiej pod naciskiem problemów przestaje zwolna być antyamerykańska,
a administracja Baracka Obamy nie boi się ściślejszych związków z Europą.
Czyżby związki ekonomiczne miały teraz pobudzić świadomość wspólnych korzeni?
Czy mówiąc słowo "Zachód" nasze wnuki będą jeszcze czuły jakąś dumę?
Na tle czegoś nieznanego, co stoi przed ludzkością tuż za horyzontem, niedawne
perypetie Janusza Palikota z jego bardzo problematyczną "postępowością"
(i całkiem realnym chamstwem) są czymś banalnym i nie spędzają snu z powiek
Polakom ani w kraju ani na emigracji. Nie inaczej jest z desygnowanym "premierem
technicznym" PISu prof. Piotrem Glińskim, który - podobnie jak jego sponsor
prezes Kaczyński - nie zdołał pobudzić wyobraźni ogromnej wiekszości naszych
rodaków. Jedynym wyjątkiem jest tu nieokiełznany humor i kreatywność niewątpliwego
prawicowca, posła "Solidarnej Polski", Jacka Kurskiego, który w związku
z wakatem w Watykanie proponuje panu Glińskiemu wysunięcie swojej kandydatury
na "papieża technicznego". A że szanse na jedno i drugie są niewielkie
- cóż to przeszkadza?
Sprostowanie dla miłośników
historii:
Do lutowego felietonu wkradła
się nieścisłość:
Romuald Traugutt, ostatni
przywódca Powstania Styczniowego, został powieszony na stokach Cytadeli
Warszawskiej w sierpniu 1864 roku, a nie jak podałem omyłkowo w kwietniu.
|