RZECZYWISTOŚĆ RÓWNOLEGŁA
150 lat temu w zachodnich
guberniach Cesarstwa Rosyjskiego (t.j. w przedrozbiorowej Polsce) doszło
do wydarzeń, które dla następnych pokoleń naszego narodu stanowiły treść
lekcji historii. 22 stycznia 1863 roku wybuchło na obszarach środkowej
Polski znanej jako "Kongresówka", (lecz także na wschodzie dawnej Rzeczypospolitej)
Powstanie Styczniowe. Trwało ono trochę więcej niż rok i zdaniem wielu
historyków było ostatnim aktem duchowego istnienia dawnej Rzeczypospolitej
obojga narodów. Przez następne 80 lat - do czasu Powstania Warszawskiego
- to Powstanie Styczniowe było największą polską tragedią - właściwie klęską
nr. 1, przedstawianą jednak w ujęciu romantycznym jako moralne zwycięstwo,
jako dowód polskiej woli przetrwania i niezłomnego ducha narodu. W rzeczywistości
wiele segmentów narodu w powstaniu udziału nie wzięło - większość powstańców
wywodziła się ze średniej i zubożałej szlachty, rodzącej sie inteligencji
miejskiej, w tym jak wiadomo, wielu studentów. Ówczesny namiestnik
cara, Polak zresztą, Aleksander Wielopolski wyczuwał zapalną sytuację,
ale nie zdołał powstrzymać powstania. Wręcz przeciwnie - swoim pomysłem
branki do wojska carskiego przyspieszył jego wybuch o 3 miesiące. Podziemny
Centralny Komitet Narodowy planował bowiem początek działań zbrojnych na
kwiecień. Co w tym wszystkim zadziwia, to fakt, ze przy szczupłym wyposażeniu
powstanie objeło swoim zasięgiem prawie cały teren Polski przedrozbiorowej
ze szczególnym nasileniem na Mazowszu, Kielecczyźnie, Podlasiu i na Litwie.
Słowa niektórych przywódców zachodnich - n.p. cesarza Francji Napoleona
III Bonaparte - zostały przez polskich radykałów wzięte za zapowiedź czynów,
które nigdy nie nastąpiły. Demonstracje na ulicach warszawskich nie ustawały
przez poprzednie dwa lata. I stało się. Z końcem stycznia do lasu poszły
słabo uzbrojone grupy t.zw. "partie" ochotników, a ich działania nie zawsze
były dobrze koordynowane. Podziemny Rząd Narodowy dał się wyprzedzić władzom
carskim w zniesieniu pańszczyzny. W efekcie ludność chłopska niezbyt często
popierała powstanie, a bywało, że powstańców łapano i wydawano w ręce władz
rosyjskich. Tragedia ta kosztowała nas 20 tysięcy zabitych, ponad 40 tys.
wywiezionych na Sybir; przeszło 10 tys. emigrantów z krajowych elit wyjechało
na Zachód. Ostatniego dyktatora powstania Romualda Traugutta powieszono
w okolicach Cytadeli Warszawskiej w kwietniu 1864 r. Dalsze straty wynikłe
z powstania to likwidacja resztek autonomii oraz nasilenie rusyfikacji
w urzędach i szkolnictwie. W jednej jedynej linijce piosenki powstańczej
zawiera się odpowiedź na pytanie o sens takiego romantycznego gestu: "Obok
orła znak Pogoni poszli nasi w bój bez broni". Od tamtych czasów każde
pokolenie składając hołd odwadze bohaterów zadaje sobie na nowo pytanie:
Bić się czy też nie bić? Kto ma w tym sporze rację? Czy obok siebie mogą
istnieć dwie równoległe rzeczywistości?
Pamiętam moje zaskoczenie,
kiedy jedna z moich cioć powiedziała mi w dzieciństwie, że w czasie
okupacji niemieckiej spotkało ja straszne przeżycie. Szła bowiem od krawca
po zmierzeniu ślubnej sukni kiedy kordon żandarmów przegrodził ulice i
zaczęła sie łapanka. Cudem puszczono ją wolno. Wówczas odebrałem to jako
głos Opatrzności, która ukarała swawolną ciocię za chęć ułożenia sobie
normalnego życia w nienormalnych czasach. I po co jej to było? Mierzenie
sukienek ślubnych, kapeluszy itp, kiedy Ojczyzna jęczy w niewoli
- toż to nie uchodzi. Matka Polka jeśli nie walczy, to przynajmniej przygotowuje
bandaże albo gromadzi suchary na bliskie kolejne powstanie. Dopiero
teraz widzę, że myśląc w ten sposób dawałem dowód, iż w dzieciństwie uległem
propagandzie tow. Władysława Gomułki oraz moich rodziców. Wtedy prawie
z każdego ekranu kin czy telewizorów szła propaganda antyniemiecka (tym
silniejsza, że każdy odruch antysowiecki był zakazany). Mówiono nam,
że za okupacji caly naród walczył z najazdem, kto tego nie robił był zdrajcą.
Trudno nam było pojąć, jak nawet w czasach niewoli potężny był pociąg do
normalności, przyzwoitego ubrania, smacznego jedzenia, do beztroskich spacerów
nad Wisłą.... a przynajmniej do kufla piwa po pracy - nawet jeśli gdzieś
jest wojna. A przecież, bycie partyzantem czy działanie w podziemiu - to
raczej wyjątek niż reguła. Według oficjalnych danych, największa podziemna
armia w Europie w czasie II Wojny Światowej AK stanowiła mniej niż 3% ludności.
Reszta starała się żyć w miarę spokojnie, choć wielu się to nie udało.
W czasie Powstania Styczniowego też nie było inaczej. Po jego klęsce i
po pewnym okresie mody żałobno-patriotycznej, Polki z wyższych sfer znowu
zaczęły ubierać się kolorowo. Wokulscy i Borowieccy zastąpili Langiewiczów
i Trauguttów. Biznesmeni zastąpili męczenników. Ponadto, nie uczono nas
w szkołach ani za sanacji ani za Gierka, że do lat sześćdziesiątych XIX
w. w administracji carskiej w obu połówkach dawnej Polski pracowało tysiące
naszych przodków. Było też niemało sędziów i oficerów armii rosyjskiej
wychowanych w polskich domach. Jak wiadomo, jednym z nich był pradziadek
prezesa PISu. Choć nie ma danych, jak wielu z nich tłumiło powstanie -
ale w teorii wszystko się mogło zdarzyć. Albowiem to tak jest, jak
z tragedią smoleńską. Niech ktoś udowodni na 100%, że nie było zamachu?
Nie da się. Widać są rzeczy, których braku istnienia udowodnić się nie
da. Ale na świecie (nie tylko w Polsce) żyją tysiące ludzi, którzy wierzą,
że brak dowodu - to też jest dowód. Dzisiaj nadal pewien stały procent
Amerykanów wierzy, że Barack Obama urodzil się poza USA (chyba w Kenii)
i, że jest muzułmaninem. Żadne świadectwa urodzenia ich nie przekonają,
bo ponoć wszystko jest sfałszowane - i już. W podobny sposób - żadna pieczątka
IPN potwierdzająca brak dowodów na celowe zgładzenie w Gibraltarze gen
Władysława Sikorskiego nie załatwi sprawy dla części szanownych Rodaków.
A ponieważ technika elektroniczna i liberalizm konsumpcyjny za kilka lat
zapewni nam oglądanie tylko takich treści, które nam się podobają - zatem
dwie (a może nawet trzy) osobne Polski za rok czy dwa bedą miały swoje
2 lub 3 odrębne programy publicystyczne, odrębne dzienniki telewizyjne,
odrębne zestawy filmów. Widz Telewizji Trwam nie będzie już demoralizowany
TVNem - i na odwrót: widz POLSATU nie bedzie (w teorii) oglądał Telewizji
Niezależnej Tomasza Sakiewicza i red. Wildsztajna. N.b. ma ona ruszyć tuż
pod koniec lutego. Aktualnie niejeden mój Rodak konstruuje sobie pracowicie
szczelny klosz, w którym nikt już mu nie będzie psuł jego obrazu świata.
Lewica będzie sobie radośnie obchodzić rok Edwarda Gierka, liberałowie
będą się zastanawiać nad problemami Unii Europejskiej i ustawą in-vitro,
a narodowcy już zbierają siły aby obchodzić 150 rocznicę Powstania Styczniowego
i trzecią katastrofy smoleńskiej. Każdy osobno, każdy wyłącznie wśród swoich.
Jednego tylko nie wiemy. Co zrobią w takiej rzeczywistości np. modelarze,
rzeźbiarze, działkowicze, hodowcy strusi, miłośnicy opery, jazzu, samochodów
wyścigowych, fani muzyki bluesowej, smakosze, alkoholicy i erotomani?
Co zrobi większość, która na żadne barykady chwilowo się nie wybiera? Przecież
wszyscy apolityczni Rodacy i zwolennicy rozsądnego centrum nie wyjadą z
Polski pozostawiając kraj niczym sienkiewiczowskie Dzikie Pola, na których
zmagać się będą patriotyczni harcownicy. Nie każdego "rajcuje" odkrywanie
po raz 20-y, że Jarosław Marek Rymkiewicz był stalinowcem w młodości, a
obecna "tuba reżymu Tuska" Stefan Niesiołowski za walkę z komuną siedział
aż 8 lat. Nie każdy ma chęć przesiadywać w archiwach IPN aby dowiadywać
się kto z sąsiadów za PRLu na niego donosił. Rozejrzyjmy się wokół. Przyziemne
życie ma też swój urok.
Czas płynie dalej. Dramat
Powstania Styczniowego przyćmiła jeszcze wieksza tragedia z ulic Warszawy
w roku 1944. Nie wiem, czy to optymizm czy pesymizm, ale wiele wskazuje
na to, że polska polityka wynormalnieje dopiero gdy nadejdzie nieszczeście
równe tragedii smoleńskiej. Czy będzie to klęska żywiołowa, okres niebywałej
biedy, czy zagrożenie zewnetrzne? Nie wiadomo. Znana to prawda, że klin
wybija się najlepiej klinem. Tyle, że nie wiemy jakiego ćwieka czy klina
zabije nam stojąca za horyzontem przyszłość. A wtedy wrócą do nas słowa
poety ks. Twardowskiego "Śpieszmy się kochać ludzi - tak szybko odchodzą."
Warto przypomnieć, że my Polacy - to też ludzie.
|