LATYNOSI PÓŁNOCY
Zdarza się słyszeć opinie, że polska mentalność kłóci się z położeniem
geograficznym naszego starego kraju. Gołym okiem widać, że emocjonalność
Polaków różni się od Niemców, Duńczyków, Szwedów czy Holendrów. Nawet francuski
temperament zgromadzeń publicznych - czy chodzi tu o politykę czy imprezy
sportowe - nie dorównuje do pięt polskiemu. W związku z tym wiele naszych
wyrzutów i pretensji do mocarstw, polityków obcych i swoich - własciwie
prawie całego świata - przypomina nieco zachowanie Greków, Hiszpanów czy
nawet mieszkańców Ameryki Południowej. Politycy w tych regionach widzą
to i tę emocjonalność traktują jako użyteczne paliwo. Ponadto religijność
poszczególnych narodów (o ile w naszych czasach można jeszcze coś uogólniać)
w naturalny sposób czerpie z lokalnych tradycji wykuwanych przez stulecia.
Trudno wymagać od n.p. katolickiego Szwajcara, aby zachowywał się jak Polak-katolik
wychowany w wierze ojców. Z kolei, katolik z Londynu uzna niektóre wielkopostne
obrzędy współwyznawców z dalekich Filipin za nader szokujące. Amerykanina,
nawet jeśli jest to katolik, zdziwi obyczaj zanoszenia święconki do kościoła
przed Wielkanocą - chyba, że akurat w jego sąsiedztwie jest parafia polska
czy ukraińska. O tych różnicach wiedział dobrze Prymas Tysiąclecia kard.
Stefan Wyszyński i, wbrew wybrzydzaniom intelektualistów, postawił na religijność
ludową bazującą na uczuciowości i liturgii. Chyba właśnie takie podejście
wyhamowało laicyzację życia w Polsce na co najmniej piećdziesiąt lat. Dopiero
wiek XXI zaczął odsłaniać nowy obraz kościoła w naszym starym kraju, w
Europie i na świecie. A ten nowy obraz to także nowe zagrożenia.
Jak na tej skali emocjonalnej, społecznej i religijnej usytuować nowego
papieża Franciszka Pierwszego, jeszcze do niedawna arcybiskupa stolicy
Argentyny Buenos Aires kardynała Jorge-Maria Bertoglio? Jego pierwsze słowa
i pełen pokory styl otwierający nowy pontyfikat nie są dla wielu dość wyraźne.
Rozmawiając z osobami praktykującymi, jak też z tymi drugimi, usłyszeć
można zgodne pragnienie niekiedy wyrażane jako rada dla nowego Ojca Świętego
- rada ujęta w trzech krótkich słowach: niech coś zrobi. Owo zwięzłe życzenie
nie oznacza zresztą tego samego dla wszystkich. W opinii konserwatystów
- kościół powinien pójść do natarcia w sposób zupełnie konkretny i m.in.
ziemski. Tam gdzie można, należy uchwalać ustawy promujące wartości chrześcijańskie.
Tam gdzie jest to zbyt trudne, należy stosować nacisk poprzez demonstracje,
a nawet akcje obywatelskiego nieposłuszeństwa. Tam gdzie to jest niemożliwe,
należy szukać sojuszników wśród innych wyznań i otwarcie nie zgadzać się
na świecko-liberalny monopol w pojmowaniu świata - t.j. należy dawać świadectwo
prawdzie. Inni chrześcijanie, czy będą to t.zw. "katolicy otwarci" (n.p.
niemiecki ruch "Wir Sind die Kirche" (My Jesteśmy Kościołem), czy szereg
organizacji i ruchów katolickiej lewicy w obu Amerykach zwracają uwagę,
iż kościół odzyska pełną wiarygodność jedynie wtedy kiedy zwróci się ku
biednym, których na świecie wciąż przybywa. Na spotkanie tym oczekiwaniom
zdają się wychodzić tacy arcybiskupi, jak kardynał Sean O'Malley z Bostonu,
który swoją postawą i energią wyciągnął w 10 lat swoją diecezję z tragedii
finansowo prestiżowej. W który scenariusz wpisze się papież Franciszek
I - tego jeszcze nie wiemy. Ostatnie decyzje byłego kardynała-jezuity redukujące
wszelką ostentację i przejawy luksusu do minimum są jakby dalszym ciągiem
jego posługi w Buenos Aires. Z jednej strony na wielu robi wrażenie hierarcha
dojeżdżający do niedawna do swojego biura w Buenos Aires metrem lub na
rowerze. Z kolei, w kwestiach obyczajowych trudno oczekiwać od nowego papieża
tak rozległych reform o jakie wołają niektórzy. Wszyscy więc życzą nowemu
Namiestnikowi Chrystusa dobrze, ale niekoniecznie to samo mają na myśli.
Tymczasem w Polsce w tygodniach poprzedzających Wielkanoc dała o sobie
znać P.O. - ale wcale nie ta co zawsze. Oto w historycznej Sali Stoczni
Gdańskiej zebrało się ponadpartyjne gremium nazywające się przekornie Platformą
Oburzonych. Sam pomysł takiego poprowadzenia akcji opozycyjnej jest niezły
- choć przepowiadanie piątego rozbioru Polski (majacego nastąpić we wrześniu)
może się okazać typowym strzelaniem z armaty do wróbla. A co się stanie
jak we wrześniu Polska będzie sobie radzić lepiej niż Hiszpania czy Włochy?
Ci, co są przekonani, że
rozwiązanie leży w zasięgu ręki i polega jedynie na odsunięciu premiera
Tuska od władzy, pozostaną dalej tak samo przekonani. Ci, którzy nie wierzą
w proste recepty - również pozostaną przy swoim zdaniu. Jest jednak pewne,
że od lutego lewe skrzydło rządzącej Platformy Obywatelskiej mruga przyjaźniej
do SLD i jej żelaznego szefa Leszka Millera. Donald Tusk zgłaszając z uśmiechem
na twarzy zainteresowanie trzecią kadencją, daje między wierszami do zrozumienia,
że gdyby obecny koalicjant PSL zawiódł go, a frakcja Gowina poszła na prawo,
nie będzie to dla niego koniec świata. Zatem - platformersi mają dalej
chętnych do koalicji, a PIS - niczym królewna na szklanej górze - nie ma
chęci iść z byle kim. W praktyce oznacza to, że z nikim. Nie dziwią zatem
wypowiedzi delegatów w Gdańsku nie tylko przeciw Tuskowi, lecz także (choć
rzadziej) przeciw prezesowi Kaczyńskiemu, któremu najwyraźniej część prawicy
przestaje kibicować. Wybuch n.p. strajku generalnego lub rozruchów
na obojętnym tle mógłby Prezesowi pomóc, ale jak na razie, na to się nie
zanosi. Problem niedożywionych dzieci w kraju przekształcił się w zacięty
spór semantyczny (t.zn. dotyczący znaczenia słowa "głodny"). O wiele bardziej
sensowna jest rzeczowa krytyka bałaganu w polskiej służbie zdrowia czy
nadmiernego bezrobocia wśród ludzi młodych. W każdym razie, w odróżnieniu
od raczej spontanicznych wystąpień sprzed dwóch lat na ulicach Nowego Jorku
czy Madrytu, polscy Oburzeni reprezentują około sto organizacji wspomaganych
przez związek "Solidarność", którego szef Piotr Duda najwidoczniej przejmuje
pałeczkę po profesorze Glińskim. Z takiego sojusznika prezes Kaczyński
powinien się w teorii tylko cieszyć. Czy tak będzie w praktyce -
zobaczymy.
W latach trzydziestych słynny felietonista "Wiadomości Literackich" Antoni
Słonimski przeczytawszy po raz setny slogan "Warszawa - Paryżem północy"
zagroził, że jeśli różni pismacy nie przestana go bezmyślnie używać, to
pisząc o Paryżu nazywać go będzie... Warszawą południa. Na kompleksy zaściankowości
jedynym lekarstwem jest czas i względna normalność. Minęły lata.
Na naszych oczach szczęśliwie dobiega końca to ciągłe wspinanie się na
palce psychiki naszych Rodaków tylko po to aby dorównać tej podobno lepszej
- bo zachodniej - Europie. Nieco podobne kompleksy można zaobserwować w
cieniutkiej klasie średniej i klasie urzędniczej wielu krajów Ameryki Łacińskiej
- w tym w Argentynie. Tyle tam rozognionych dyskusji i szalejących namiętności
politycznych, jak też niekiedy religijnych. Nieomal tyle co w kraju nad
Wisłą.
Niedawno argentyńska i zachodnia lewica rzuciła się ochoczo do swoistej
"lustracji" papieża Franciszka, który w czasach dyktatury (1977 - 1984)
był już arcybiskupem Buenos Aires. Nie ma w tych oskarżeniach wiele konkretów,
za to dużo sztucznego oburzenia na wyrost. A przecież od dawna wiadomo,
że z hierarchami tak już jest; z każdą juntą muszą mieć czasem do czynienia;
czarną czy czerwoną - argentyńską czy jaruzelską. O tym dobrze wiemy
my, Polacy - Latynosi północy.
|