ŁAŃCUCH SZCZĘŚCIA
Nazajutrz, jadąc do redakcji,
wstąpiłem do piekarni na Osington, by podzielić się z Majorem dobrą nowiną.
Gdy wysiadłem z wozu, zobaczyłem, że chodzi tam i z powrotem i radośnie
zaciera ręce.
- Czołem, towarzyszu pisarzu.
Melduję, że farma pod Orillią z jastrzębią wyspą nad Sparrow Lake zdobyta.
Mr. Łoroł ma wreszcie wróbla w garści, karcza - zacisnął pięść zwycięsko.
- Farmer mi mówił. Gratuluję,
obywatelu majorze - odparłem.
- Stan Stanley złamał się
w nowym stanie i sam przysłał adwokata. Wreszcie dosłyszał cenę i nawet
zależy mu na czasie. Za wysługę lat dostałem więc od niego krzyż chlebowy.
Na ten krzyż, myślę, u Farmera w pełni zasłużyłem, karmiąc jego konie majory.
Ponieważ zaś chlebowy daje dodatek dwadzieścia pięć procent, to taki mam.
- Już nie daje - sprostowałem.
- Może w kraju, nie w Kanadzie.
I nie u naszej Polonii - zaśmiał się. - Ale to nie wszystko. Są inne pomyślne
meldunki z frontu...
- Jakie?!
- Szura Riebakow dostał
rok, Zorica zaś dwa lata. Tego zwiezdnyj komandir dla siebie nie przewidział,
co?!
- Jak na Kanadę duży wyrok.
Myślałem, że dadzą im naganę z ostrzeżeniem. - Nie koniec raportu. Zygfryd
Holst w najbliższą niedzielę wraca na ojczyzny łono, w kajdankach. Czy
z obrazem Kossaka, tego nie wiem, a czego nie wiem, nie mówię. No i najważniejsze.
Zorica jako prorok nie sprawdziła się, natomiast ja okazałem się jasnowidzem.
Zmusiliśmy nieprzyjaciela do kapitulacji na naszych warunkach. Wykupiliśmy
go z bratem. Pokój, Freundschaft, freedom, pax! Nasz chleb powszedni jest
nasz. Stone Gate Plaza, choć z kamiennymi wrotami, padła. Medalik poddał
się i przeszedł na nasz garnuszek. Znów będzie stał przy korycie. Mam nadzieję,
że zmiękł kozak, jak dostał przykładnie w pupcię. Zobaczył, że być "basem"
nie tak łatwo. Trzeba mieć tu - wskazał głowę. - Nie wystarczy sam medalik
na szyi i pobożne życzenia. Podpisaliśmy w obecności Mieczysława Woźniaka
z zawodu aktora umowę z Adrianną Szczęśniak, a jej małżonek Bronisław Szczęśniak
vel Bruno Joy pożegnał się z biznesem i siedzi. Zamieszany w sprawę morderstwa
znanego nam piekarza Drozda.
- To nieźle...
- Mówiłem. Szwindel per
saldo w Kanadzie się nie opłaca. Po prostu się nie opłaca - wyskandował
swoje skrzydlate słowa...
- Dobrze, że Walcmistrz
tego nie dożył. Bo przy jego ambicji nie wiem, czyby do was jako wagowy
wrócił - wtrąciłem.
- Tego nikt nie wie. Vis
maior. Na pewno chłop odszedł w porę. I uszczęśliwił innych. Kogo, nie
powiem. Sam pan wie. Mnie na pewno. Bez tego gromu z jasnego nieba nasz
przyjaciel Farmer tak błyskawicznie i tanio by mi swojej farmy pod Orillią
nie opchnął. To pewne. A tak straciłem co prawda stałego klienta we środy,
ale zyskałem niezły teren wojskowy. Widoki na poligonie super, a moja renta
dla zasłużonych w tym świetle wygląda rajsko. Konie, sanie, strzelanie.
Słowem, Kanada! - znów zatarł ręce i podskoczył na chodakach jak Walcmistrz.
- Ja cię kręcę! Nigdy nie przypuszczałem, że ten numer mi wyjdzie! Nigdy!
I w sumie za psi grosz. Jestem najszczęśliwszy Major na świecie. Nawet
Majorki nie pragnę, jak rzekłem podczas naszej ostatniej inspekcji. Niestety,
z jedną ofiarą śmiertelną. Ale co robić? - rozłożył ręce. - Straty muszą
być. Taka cena każdego zwycięstwa, towarzyszu pisarzu. Każdego. Jeden musi
paść w polu, by drugi na polu chwały mógł triumfować. Jego trafiło, ja
mam order. Normalne. Jak na wojnie, kurcza. O, jest drugi szczęściarz!
Żyje nasz Finlander! Ocalał z pożogi. Hej, ziemlak! Paesano! - krzyknął
na Jarosława Łuckiego, który właśnie wysiadł ze swego dużego, żółtego chryslera.
- Chodź pan tu bliżej, panie
Jerry. Śmiało. Zna pan pisarza. Nie gryzie... - Taż skąd. Nie osa - zapewnił
śpiewnie.
- A mnie przyjrzyj się pan
dobrze, panie Jerry! Zmieniłem się?!
- Noup. Jak był, tak jest
- zapewnił, kiwając grzywką cesarza Tytusa. - Jak nie?! Patrz pan lepiej.
Na kogo ja wyglądam?!
- No, na siebie, Bożeż ty
mój! Taż co on za hecy robi?! - bezradnie spojrzał na mnie.
-Nie wie pan, do kogo jestem
podobny?! - nacierał na niego Major. - No nijak, panie święty, nie mogę
wymiarkować. Zielonego pojęcia nie mam. Major jak Major. Wesoły, bzikuje...
- To ja panu pomogę. Pytanie
za jedną chałkę. Ten stary, co tu ostatnio był po suchy chleb dla koni,
tym pikapem, jak się nazywał?!
- No chyba Farmer. Z aparatem
usznym. Wysoki, burkliwy...
- To on teraz nie burkliwy,
a ja farmer, panie Jerry! Pisarz świadkiem. A wie pan dlaczego?!
- No, skąd. Nie wiem - zaciągnął
szczerze.
- Bo zrozumiał pańskie mądre
słowa. Późno, bo późno, ale zrozumiał. A jakie one są?! Powiedz pan, panie
Lucky - naprowadzał go lekko.
- Pewnie o szczęściu.
- Dokładnie. Trafił pan
w tarczę. Że szczęście to co? - No, lepsze niż gotowy pieniądz. Wiadomo.
- Nie wiadomo. Pan wiedział,
a on nie. Dopiero niedawno to odkrył. I dlatego go pan tu już nie ujrzysz
u mnie, w piekarni przy korycie, tylko w Richmond Hill, a ja za niego będę
jeździł na farmę, bo ją kupiłem, a.kupiłem dlatego, że on zrozumiał pana
mądre słowa, a ja miałem szczęście, że on zrozumiał, i dzięki temu dał
mi zniżkę i dziś ten gotowy pieniądz mam w banku. Szczęśliwie. Koniec.
Przerywam łańcuch szczęścia. Wygrał pan chałkę, dorzucępanu jeszcze babkę,
bo pan jest Lucky i ja jestem lucky-urwał i poszedł po nagrody, zostawiając
ogłupiałego Finlandera pośrodku piekarni.
Opuściłem wkrótce piekarnię
równie nagrodzony. Zawsze hojny Major tym razem ze szczęścia obdarował
mnie podwójnie, tak że wyjeżdżałem jak mała piekarnia dostawcza.
Dzień był wyjątkowo ciepły.
Radość Majora i mnie się udzieliła. Dobry nastrój powiększała perspektywa
kolejnej inspekcji z Majorem na farmie pod Orillią w najbliższy weekend.
Tym razem mieliśmy zlustrować Jastrzębią Wyspę. Pogwizdując wesoło, słuchałem
w radiu muzyki poważnej mojej ulubionej stacji "Classical" 96,3 FM. Dumałem
nad tym, co mi powiedział Major o cenie swego szczęścia. Miał rację. Walcmistrz
za nie zapłacił. Bez jego śmierci tej zniżki Jarek by nie dostał. A inni
podwyżki. I to dużej. W sumie, loteria. Dwa ostrza tej samej błyskawicy.
Przedziwny splot ogniw tego łańcucha nieszczęścia ze szczęściem i na kogo
wypadnie, na tego bęc! Odchodzi. Jak w tej wyliczance dziecięcej.
Spieszyłem się, bo byłem
umówiony w redakcji z kimś z miasta i zamierzałem jeszcze spokojnie sprawdzić
numer, który dziś szedł do druku. Nie chciałem go opóźnić, bo za zwłokę
nasz Chińczyk na Spadina kazał sobie płacić. Wstąpiłem tylko szybko do
fotografa obok, bo ciekaw byłem, jak wypadło to zdjęcie Stacha z Aleksą
w stajni. Nie pomyliłem się. Wyszło wspaniale. Wesoły Stach jakby mówił
to swoje: "Tere fere kuku!".
Cieszyłem się, że mu to
zdjęcie wkrótce pokażę.
|