TRZECI BRUDERSZAFT
Przygotowania do ślubu szły
pełną parą. Do tego czasu remont willi miał być skończony. Ekipa Szczuckiego
z moim starym znajomym Ukraińcem Romką kończyła kłaść płytki z kararyjskiego
marmuru w łazience i instalować imponującej wielkości jaccuzi z wieloma
biczami wodnymi.
Stach uporządkował wszystkie
sprawy prawne. Opowiedziałem mu o fontannie ku czci psa Willego w parku
i rzuciłem półżartem, że powinien podobnie uczcić swą wierną klacz Aleksę.
Wziął to serio, oświadczając, że się nad tym zastanowi. Do lęków związanych
z trzecią wróżbą Zoricy nie wracaliśmy już więcej, ale czułem, że to regulowanie
stanu prawnego ma z tym związek, podobnie jak dość bliska data ślubu, wyznaczona
ledwie w trzy miesiące po śmierci Walcmistrza. Malina chciała to odwlec,
ale Stach uparł się, by ślub odbył się nie później niż na początku października.
Dla mnie ważna była sprawa
gazety. Bez Piotra coraz mniej mnie bawiła. Co prawda dalej utrzymywała
się tendencja zwyżkowa w sprzedaży i napływie reklam. Atak na Piotra spowodował
tylko jego odejście i załamanie nerwowe, nie miał jednak żadnego wpływu
na czytelnictwo. Wręcz przeciwnie. Jeszcze teraz otrzymywałem telefony
z pytaniami czytelników, dlaczego felietony Newyorkera i teksty Bielskiego
przestały się ukazywać. Nadeszło też parę listów w jego obronie. Była to
jednak musztarda po obiedzie. Przyjąłem Wiesława Stockiego, który odszedł
z "Głosu Toronto", nie mogąc znieść dyktatury Dąbrowy. Jego zdanie: "Nie
podoba się, to won! Wyjdę na ulicę, gwizdnę w palce i zaraz paru redaktorów
znajdzie się na twoje miejsce", powtarzało się zbyt często. Miły i sprawny
Wiesio nie zastąpił mi jednak Piotra. Poza tym miałem w głowie pomysł książki,
a praca w redakcji była takim młynem, że po powrocie do domu waliłem się
jak górnik przodkowy. Jedyną moją prozą artystyczną było Słowo od redaktora,
którym witałem weekendowe wydanie.
Ustaliliśmy ze Stachem,
że jeszcze trochę pociągnę pismo dla honoru domu i odejdę. Szkoda by było
niszczyć dziennik, który ciekawie się rozwijał i przełamywał monopol prasowy
Dąbrowy. Szukałem na gwałt następcy. Tym bardziej wściekałem się na Piotra
za jego szaleństwo. Zostawił mnie "z ręką w nocniku". Byłby wymarzonym
szefem. Ale stało się. Chłopcy zrobili swoje. W konsulacie na Lake Shore
Boulvard na dużym party zorganizowanym z okazji święta narodowego, w rocznicę
"cudu nad Wisłą" 1920 roku, spotkałem wszystkich moich prasowych kolegów
z wydawcą "Głosu Toronto" Zdobysławem Dąbrową na czele. Zgodnie z imieniem,
miał minę zdobywcy i był uważany za człowieka sukcesu, o czym świadczył
gęsty wianuszek wazeliniarzy, którzy przepijali do niego z niskim ukłonem.
Fundował im po pańsku rękę i podciągał zwycięsko pasek na swym ogromnym
jak balon brzuchu. Koło niego uwijał się zgięty wpół mój faworyt Świrek
- Lukullus z bolesną miną frasobliwego świątka. Muszę jednak sprawiedliwie
przyznać, że miał na tyle taktu, że do mnie nie podszedł. Natomiast jego
szef Dąbrowa, jak gdyby nigdy nic, zbliżył się z kieliszkiem w ręku i serdecznie
zawołał:
- Witam mistrza redaktora!
Jak tam szanowne zdrowie?!
- Dziękuję- odparłem.
Zauważyłem, że od pewnego
czasu ludzie od tego zaczynają ze mną rozmowę. Muszę więc wyglądać na dziadka,
bo dawniej nikt mnie o zdrowie nie pytał.
- Znakomicie pan wygląda,
mistrzu. Naprawdę. Nic się pan nie zmienia! - zapewnił mnie. - Czy nie
wie pan, co z naszym Piotrem? - spytał z troską. - Bo przestał pisać i
zniknął mi z horyzontu. Trochę się o niego niepokoję. W sumie bardzo go
lubię. Prywatnie panu zdradzę, chociaż pan konkurencja, że jako Newyorker
świetnie pisał! Super. Może pod pana wpływem, ale z wielkim gazem. Zaskoczył
mnie. Poważnie. I co z nim?
- Uruchamia stare młyny.
Zgodnie z hasłem posła Czubaka - odparłem. Jego protekcyjny ton wściekł
mnie. Postanowiłem ciąć po oczach i nie bawić się w savoir-vivre. Nie wyglądam
na chama i moja nagła chamskość zaskakuje. Ludzie tracą rezon. Sprawdziłem
to już.
- Uważa pan, mistrzu, że
poseł Czubak nie powinien tego ujawniać w wywiadzie? - spytał mnie miło.
- Uważam, że zamiast za
wino muszę się trzymać za jaja, panie redaktorze...
- No, wie pan, panie Jarosławie?!
Niby dlaczego?!
- Bo pan kopie niżej pasa.
Jak wiem, że mam do czynienia z gangsterem, to z góry ubezpieczam słabiznę.
Zawsze ten kop mniej boli...
- Nie spodziewałem się po
panu tak chamskiego porównania...
- Przynajmniej ja czymś
pana zaskoczyłem. Ale skoro już się pan tak troszczy o Piotra, to mogę
panu prywatnie zdradzić, jako konkurencji - przedrzeźniłem go - jego zdanie
o panu i panu pośle Czubaku.
- Ciekawe - odparł z mniej
pewną miną.
- Piotr Bielski stwierdził
z całą pewnością, że Robek i Zdobek w jednym stali domu - KW PZPR, oczywiście.
I uważa was za wyjątkowych śmierdzieli. Co by się zgadzało. Bo gdybym ja
kogoś tak publicznie opluł, tobym się nie pchał z łapą do jego szefa, nie
mówił mu mistrzu, nie chwalił jego zaszczutego zastępcy, że pisze z gazem,
i po prostu nie piexxxlił tych głupstw, panie redaktorze...
- Gdyby pan był młodszy,
dostałby pan publicznie w pysk. Za tę zniewagę - rzekł pobladły.
- Dobrze, że nie w jaja.
Wiek seniora mnie chroni.
- Idź, ty dziadu, pierdoło!
Sklerozo jedna! Nie mam ochoty z tobą gadać, stary zgredzie! - wybuchnął
i, odwróciwszy się godnie na pięcie, odmaszerował w drugi kąt sali.
W ten sposób przeszedł ze
mną na ty.
Po nagłym pocałunku Gracji
w kociej willi na Rosedale i brudziu wypitym ze Stachem pejsachówką w ogierni,
ten trzeci bruderszaft w konsulacie RP ze Zdobkiem Dąbrową był równie zaskakujący.
A że zawarty w rocznicę "cudu nad Wisłą", i w święto Wniebowzięcia Najświętszej
Maryi Panny, miał - podobnie jak tamte - pikantny smak.
|