BIEDRONKI GINU NA PLAŻY
Podczas przechadzki w ogrodzie
Farmer, który przestał być szorstki i burkliwy, a tryskał radością, wyznał
mi, że były to jego dwa najpiękniejsze tygodnie w życiu.
- Sweet dream, brachu, te
sixteen days in Hawaii. Really. Co ja przedtem robił, człowiecze?!
- Money - odparłem.
- No właśnie - mruknął z
pogardą. - Waryjot! Durny łeb. Łuj, durny... Nie taki durny, pomyślałem.
Z całym szacunkiem dla uczuć Maliny, ale gdyby nie widoki, że jej potomek
będzie miał domek, a ona sama po ślubie poleci do Honolulu i ziści swój
sen z bajki Makuszyńskiego na hawajskiej jawie, to myślę, że by za niego
nie wyszła. Dolar szczęścia nie daje, ale bez niego trudno się obejść...
Gdy Stach pokazywał mi Aleksę
w nowej stajni, wspomniał, że spodobał mu się mój pomysł i myśli sprawić
swojej klaczy taki pomnik.
- Zasłużyła na to - poklepał
jączule - Będziesz miała "fajn" pogłowie, Aleksa - zapewnił ją.
- Popiersie, Stasiu - znów
musiałem go poprawić. - Twoja kara klacz zasłużyła na nie.
- Thats right. Lepsza od
niejednej baby - przyznał. -Ale sam wiesz. Życie jak mydlana bańka. Phu
i ni ma! Nigdy nie wiadomo, kto z nas pierwszy poleci w kosmos. Ona czy
ja. Prawda, Aleks? - zwrócił się do klaczy.
Aleksa pochyliła kształtny
łeb do jego ręki i prychnęła smutno, jakby pojęła sens tych słów.
- Okay, darling! - poczochrał
ją czule. Jego wielka ręka ze złotą obrączką na palcu odbijała teraz od
jej czarnej grzywy.
- Aleksa trochę zazdrosna
o Malinę. Boi się, że straci u mnie first place. My princess. Za mocno
żem ją rozpuścił, holendrom...
Jak Kolman koty. Tyle że
Princess i Rufus dorobili się dotychczas tabliczki na trawniku, a Aleksa
ma szansę na pomnik. Andrzej Pawłowski mógłby go świetnie zrobić, pomyślałem.
Niedawno byłem u niego na daczy "Pink Soda" w Woodland, pięknie położonej
miejscowości nad wielką zatoką Georgian Bay. Gdyśmy z Andrzejem zeszli
do dawnego hangaru żaglówek, który on zmienił w rzeźbiarskie studio, pokazał
mi dwa ogromne posągi - Abelarda i Heloizy. Zamówił je u niego amerykański
kolekcjoner. Twarze kochanków wykute były w mieniącym się różnymi słojami
alabastrze. Andrzej świetnie wykorzystał naturalną barwę kamienia. Byłem
pewien, że podobnie ciekawie upamiętniłby Aleksę. Nie skopiowałby jej głowy,
ale zastąpiłby to pomysłem przestrzennym, który zwłaszcza tu, w plenerze,
przykułby uwagę. Przypomniałem sobie, jak podczas niedawnego weekendu w
Woodland przechadzaliśmy się po piaszczystej plaży z wydmami podobnymi
do naszej plaży w Łebie. Obok nas biegły nasze psy. Jego przysadzista buldożka
Zuzia w kokieteryjnych szelkach była bardzo dynamiczna i wciąż zaczepiała
Webstera, kręcąc wesoło zadem ze śladem ogona skręconym w korkociąg. Webster
jednak opędzał się od niej, pokazując dolne ząbki. Zdecydownie nie jest
babiarzem. Ponoć psy upodabniają się do swych panów, ale pod tym względem
jesteśmy różni. Ja nie pokazuję dolnych ząbków. W innych kwestiach, jak
na przykład miłość do jedzenia, panuje między nami chwalebna zgodność.
Andrzej jest wielkim psiarzem.
Zuzia u niego jest na pierwszym miejscu, podobnie jak jej poprzedniczka,
zwarta jak pocisk buldożka Berta (bardzo to imię do niej pasowało), która
zginęła tragicznie pod samochodem i ma teraz w ogrodzie w Woodland mosiężną
tabliczkę.
Gdyśmy szli wzdłuż zatoki,
Andrzej zwrócił mi uwagę na nieprzebraną ilość martwych biedronek na plaży.
Tu o tej porze specjalnie przylatują, by umrzeć. Kanadyjskie biedroneczki
też są w kropeczki jak nasze, tylko skrzydła mają mniej czerwone, bardziej
beżowe. I tu giną na biedronkowym cmentarzysku. Uczulony na to zjawisko,
zauważyłem je również w So-ho-mishu, poindiańskiej osadzie trzysta kilometrów
na północ od Toronto. Od lat spędzamy tam wakacje w gościnnym domu Barbary
Skiby, kobiety niezwykłej, która z kolei jest wielką przyjaciółką pszczół
i wie o nich wszystko. Leczy ludzi pszczelim pyłkiem, propolisem i apiterapią.
Przyrodę kocha jak Wojtek Szczucki. Na jej tarasie przyjrzałem się bliżej
"blue jaysom", "robinom" i dzięciołom, nie mówiąc już o wiewiórkach i "rakunach",
które, dokarmiane, stale wspinają się na taras całymi rodzinami. Do ula
pani Basi potrafi się zakraść i łakomy miś...
Tę hekatombę biedronek potwierdził
również Tadeusz Gonsik, tyle że mówił o nich jako o pladze. W jego ukochanej
"Ostoi" zniszczyły mu lipy, których nasiona wiózł z Polski, tak że je znienawidził.
"Dawniej w Nowogródku kochałem boże krówki, a teraz widzę, że to szkodniki!
- rzekł zdziwiony. - Muszę wszystko spryskiwać. Takich chmar biedronek
w życiu nie widziałem. I do tego one strasznie gryzą" - poskarżył się swym
śpiewnym, kresowym akcentem...
Człowiek tym opryskiwaniem
i grzebaniem w przyrodzie doprowadził do tego, że nawet boże krówki, symbol
niewinności, wściekły się i zaczęły gryźć.
Nie tylko ludzie fiksują.
Biedronki też. Szczucki jest normalny. To świat zwariował.
- Tak że zrobię ten memorial
monument - przerwał mi to biedronkowe dumanie Stach.
- Myślę, że świetnie wykonałby
go Andrzej Pawłowski - rzuciłem głośno.
- Dobra myśl. - Kiwnął głową.
- Poza tym zdecydowałżem się sprzedać tę farmę pod Orillią Majorowi. Spuściłem
mu z ceny, jak chciał, niech się chłop cieszy! I niech ma swój American
dream, skoro i ja go mam. Tyle żem lat brał od niego suchy chleb dla koni,
że należy mu się jakiś discount. Malina po śmierci Alika nie chce tam jeździć,
a ja bez niej, sam rozumiesz?! Ile mi jeszcze tych latek zostało, człowiecze?!
Mam osiemdziesiąt trzy jak obszył! - Spojrzał na mnie i urwał. Przez chwilę
w ciszy głaskał Aleksę. Jakiś zbłąkany giez zabzyczał, jak przed wojną,
w tej sterylnej stajni i usiadł mu na twarzy. Odgonił go prędko.
- Tak że trza mi się spieszyć.
I każdym dniem cieszyć się, brachu! Każdym dniem! Nią - poklepał klacz
- i Maliną! Nie bój się, Aleks! Twój pan cię nie zostawi. Never ever! -
przytulił twarz do jej kształtnej głowy i nagle nieoczekiwanie wesoło krzyknął:
- "Tere fere kuku! Baba strzela z łuku!". My tak zawsze na wsi wołalim,
jak grali w chowańca i krytego - wyjaśnił mi ze śmiechem.
Miał teraz twarz małego
chłopca. Mogłem go sobie wyobrazić, jak krył się za końmi w Wieloszycach.
Ten moment aż się prosił, by go uwiecznić. Sfotografowałem ich tak przytulonych
głowa przy głowie, jak patrzą pogodni.
- Kiedyś podobne zdjęcie
miał mój ojciec - dodałem.
- Z klaczą?!
- Nie. Z suczką. Ze swoją
długowłosą, brązową jamniczką Puńcią. Świetnie wyszli. Tak samo pogodnie
patrzyli na świat...
- To my z Aleksą też tacy
będziem - ucieszył się.
- Na pewno. Jak tylko wywołam
te zdjęcia, to zaraz ci dam - obiecałem mu. - Okay. Tak że trza mi się
cieszyć każdym bożym dniem. I spieszyć się. - Poklepał na odchodnym klacz.
- Jak żem się tak spóźnił z tym moim ślubem, holendrum. Kiedy z rana wstaję,
Jarek, to z góry się cieszę i wołam: My God! Another great day!
- Nowy wspaniały dzień -
powtórzyłem za nim jak echo.
- Tak jest, brachu - klepnął
mnie jak Aleksę i wyszliśmy ze stajni.
- Bo nawet jak deszcz pada,
franca, to u mnie świeci słonko, bo moje słonko jest tu! - wskazał na zbliżającą
się do nas Malinę, promieniejącą brązową hawajską opalenizną.
|