MĘKA TANTALA
- Powiem ci więcej, Jarek
- wyznał mi Stan - żem ja się do ciebie, Pietrka i Maliny przekonał dopiero
po swej śmierci. Jak żeśta mnie tak pięknie pożegnali. Nikt przedtem nade
mną tak szczerze nie płakał. Tylko wy, psiakrew. Widziałem, że te wasze
łzy z dna serca płyną. I ten żałobny article is perfect.
- Cieszę się, że ci-się
spodobał.
- Ja żem sam nie wiedział;
żem taki great, Jarek! I wypłakałżem się we własną pierś. Aż wstyd wyznać,
brachu.
- Bo Piotr to tak wzruszająco
napisał - pochwaliłem Newyorkera.
- Czuło się, że te słowa
z serca do serca idą. Bez udziału brokera. Stąd tu - wskazał ten przepływ
od słowa do serca. - A radość Maliny to już mnie całkiem rozebrała. I zadała
ćwika. Bo, widzisz, pomyślałem sobie, że może ja względem bab jestem zbyt
twardy? Mam już taką tatarską podejrzliwość. Boć dziewucha szczerze uradowała
się z mego powrotu! Ślepy by to zauważył. Zgodzisz się?
- Ręczę ci, Stasiu, że Malina
cieszyła się z twego zmartwychwstania tak, jakby to jej własny dziadek
Czesio z grobu wstał! - zapewniłem go szczerze.
- I w tym cały ambaras,
brachu - zasępił się znowu.
- Jaki?!
- Ty wiesz, że ja Jasnego
Cesia kocham jak brata i nieba bym mu przychylił, ale dziadkiem Maliny
nie chcę być.
- Dlaczego?
- Po prostu nie mogę! -rozłożył
bezradnie ręce. - Bo ino spojrzę na jej cyc, holendrum, to mimo mej bitej
osiemdziesiątki już bym ją dymał. Nawet na stojaka, panie święty. Niestety.
Rozumiesz ty mnie, brachu?!
- Jak najbardziej - potaknąłem
żywiej.
- Tragedia. I co ty na to?
- z troską dopił resztkę wódki.
- Powiem ci, Stasiu, że
z tego się nie wyrasta, praktycznie rzecz biorąc. Nieuleczalna franca miastowa.
Do tego na starość daje silne działania uboczne. Jak po każdym przedawkowaniu.
Ja cierpię na to samo - pocieszyłem go.
- No bo jak?! Jak ja widzę
ten zad jak gruszka, to sama ręka rwie się do klapsa, nie? - walnął na
płask w blat stołu.
- Trzeba ją trzymać, jak
Bośniak w ciuchci - poradziłem mu.
- Ja trzymam. Inaczej bym
dawno trzepnął ją jak Aleksę w stajni, a jako dziadek nie mogę. No, nie
wypada, człowiecze. Wstyd! I co zrobisz?! Męka Dandala!
- Tantala...
- Whatever męka. Są takie
zdrowe dziopy, holendrum, którym dziadkować nie sposób. No, nie sposób.
Żebyś się wściekł. Przy najlepszej woli sponsora - wyznał z bólem.
Przy kawie i piątej kolejce
pejsachówki jeszcze bardziej się rozkleił i rozgrabiając swą siwą czuprynę,
powtórzył wyznanie bez ogródek:
- Kocham się w niej, Jarek,
jak młody szczun i nic na to nie poradzę.
- Serce nie sługa, nie zna
co to pany i nie da się przemocą zakuwać w kajdany. To zdanko nie z mego
ogródka, Stasiu, ino mądrość ludowa. Sprawdzona od wieków. Nie ty pierwszy,
nie ty ostatni kochasz się za późno. Pociesz się...
- Głupiś ty nie jest, pisarzu.
Łuj, nie. Umiesz w porę rzucić słówkiem, psiakrew - przyznał mi z ulgą.
- Powiem ci jeszcze, co mną mocno targnęło. Bardzo się do was przekonałem
to raz. Ale teraz dwa. Słuchaj mnie uważnie, brachu. Ja cię spytam, a ty
mi szczerze mów, okay?
- Okay
- Ja się kocham w Malinie
i ona ma męża Alika, tak?
- Tak.
- Wy w gazecie dajeta mój
nekrolog. Tak?
- Tak.
- Okay. Po waszym "mistejku"
ja robię stypę na farmie. Gram wesoło na trąbce sygnał. Śpiewata moje zdrowie.
Alik najgłośniej. Dobrze mówię?
- Dobrze.
- I nagle na tej stypie
i po tej trąbce pierun wali Alika w łeb. Ja, stary dziad, żyję, on, młody
chłop - trup. Ma teraz prawdziwy pogrzeb i nekrolog w Polsce. Tyś po szkołach,
Jarek. Powiedz mi! Co to według ciebie znaczy?
- Palec Boży, Stasiu. Niewątpliwie
cię dotknął...
- No, bo całkiem normal
to nie jest, człowiecze. Przyznasz?
- Jasne. Bóg ci dał szansę.
Jak z ogrodnikiem Cirillo. Jesteś wybraniec. Należysz do Pana. Tyś zatrąbił
w małą ułańską trąbkę, a on ci odpowiedział grzmotem ogromnej trąby niebieskiej.
Z piorunami.
- Na to wychodzi. Że to
słup niebieski jak ten pogrzebacz wygięty w pastorał, którym mi machał
Jasny Cesiu w tym śnie, com ci streszczał - dokończył.
- I co zamierzasz robić?
- spytałem go.
- Proponuję jeszcze po jednym
sznapsie - westchnął i rozlał do kieliszków.
W strachu, że nie zechce
dosłyszeć tego najważniejszego pytania, sposobem Majora huknąłem mu wprost
do ucha:
- Co chcesz zrobić? Żenić
się z Maliną?
- Baa. W tym caly szpas
- mruknal smutno.
Jaki?! Alik odszedł. Malina
wolna. Na pewno cię zechce.
- Jest problem, brachu.
Wszystko byłoby "fajn", gdyby nie trzecia wróżba tej dyjablicy
Zoricy, o której ci wspomniałem...
- Ty wciąż jej wierzysz?
Przecież to zwykła szarlatanka! Własnego losu nie umiała przewidzieć, wiedźma.
Siedzi teraz w pudle!
- Siedzi, nie siedzi, a
dyjabelskie oko ma. Dwie pierwsze wróżby mi wyszły jak amen w pacierzu.
Ja przecież nie jestem ciemną rrl~sa, Jarek. Mim w . ręku dowody. To niby
czemu ta trzecia miałaby nie wyjść?!
- A jaka ta trzecia jest?
- Paskudna. Nic dobrego
nie wróży, holendrom. Łuj nic. Niby ogródkami powiedziane, ale wystarczająco
jasno...
- Oczym więc mówi?!
- O śmierci i koniu, brachu.
Że od śmierci nie uciekniesz...
- Ameryki nie odkryła. Do
tego nie trzeba być jasnowidzem.
- Sure, że tak. Tylko, widzisz,
Zorica, patrząc mi w tę grabę - okazał wnętrze dłoni - opowiedziała mi
taką story: "Jest taka bajka, panie Stan, arabska chyba. Kostucha o dwunastej
w dzień przychodzi do chłopa i mówi:
"Szykuj się, brachu, bo
ja dziś o ósmej wieczór po ciebie przyjdę.
Więc chłop nie frajer, wiedząc,
że ma osiem godzin czasu, hop na najszybszego konia, jak ja na Aleksę,
i wieje, gdzie pieprz rośnie, byle dalej od miejsca, gdzie kostucha ma
po niego przyjść. Gna na tym koniu, gna, dopadł lasu, szczęśliwy, że już
się jej wymknął, nagle zmachany koń potknął się, chłop spadł, łbem w pień
trach - kaput. Trup na miejscu, jak nasz Alik! A zza tego drzewa, uważasz,
wychodzi kostucha z kosą i mówi:
"Widzisz, durniu. Ja się
o ciebie z samym Panem Bogiem kłóciła, że ty nie zdążysz dobiec na ósmą,
a tyś zdążył"...
-No i co?! Bajka jak bajka!
Ładnie sklecona i już...
- Pewnie. Tylko, widzisz,
Zorica mi powiedziała, że moja ósma godzina dwudziestego ósmego października
wybija. Równo za trzy miesiące, w Monday. Z ręki i gwiazd jej tak wyszło.
Już rok temu mi to przepowiedziała, jak jeszcze u mnie była "rumerką",
z tym Szurą. Z góry mnie ostrzegła, żebym w ten feralny dzień nigdzie nie
ruszał się z domu.
- To nie ruszysz się. Jak
już w nią tak wierzysz. Co za problem?!
- Problem w tym, że w tej
situation chyba trza mi raczej spisać testament, niż do ślubu z Maliną
iść. Nie uważasz? - z lękiem spojrzał mi w oczy.
- Nie. Wręcz odwrotnie.
To dobry omen! - zapewniłem go z mocą. - Tak myślisz?
- Absolutnie, stary...
- Oby. Obyś miał rację,
pisarzu - odetchnął z ulgą. - Kiedyś na pewno trza umrzeć, ale wolałbym
już po ślubie, skorom się aż tak na niego spóźnił. Więcej niż pół wieku,
holendrom. Chyba mnie rozumiesz, brachu?!
- Jak nikt, Stasiu.
- Okay. W takim razie, jeśli
dożyję, bierę cię na świadka, Jarek. Sztymt?
- Sztymt.
- Graba! - wyciągnął do
mnie swą spracowaną rękę, w którą trzepnąłem dziarsko.
- Sygit. Stoi. Jesteśmy
po słowie, pisarzu... Myślałem, żeś ty kawał menelika, zwykła miastowa
franca, a widzę, że z tobą konie można kraść. I nawet pasujem do siebie.
Mój ojciec zawsze mawiał: "Miedza nie łączy, morze nie dzieli". I to prawda
jest. Szkoda tylko, że my się tak długo obwąchiwali i dopiero dziś przeszli
na ty. U tych veterans. Trza nam było iść aż do tej ogierni i całą flachę
pejsachówki wypić. Durne my łby z tobą, Jarek. Łuj, durne. Stracilim moc
czasu...
- Nadrobim, Staszek. Nie
bój się, brachu! - zapewniłem go.
- Okay - uśmiechnął się
blado. - W takim razie strzemiennego!
- Tak jest. "Przez całe
życie ta miłość mnie goni. - Znów wykorzystałem mój ulubiony dwuwiersz.
- Do pięknych kobiet, koniaku i koni!" To generał Wieniawa wymyślił. Nie
ja, Stasiu...
- Łuj. Wieniawa dobry był.
Pierwszy ułan Marszałka. Zatem sygnał na koń. I trzym się ciepło, Jarek!
- wzniósł w górę kieliszek. - Siulim Chaim...
- I daj Panie Boże szczęście!
- dokończyłem.
Dużo mniej zgnębiony trzecią
wróżbąZoricy zamaszystym ruchem starego kawalerzysty z fasonem spełnił
ten toast.
|