TERE FERE KUKU!

Gdy wszedłem do redakcji, Ewa Braun poinformowała mnie, że Malina na gwałt mnie szuka i prosi o telefon. Zadzwoniłem, ale linia była zajęta. Kiedy się wreszcie połączyłem, wzburzona Malina wykrzyczała jednym tchem:
- Jarek! Straszne! Straszne! Stach nie żyje! Stach nie żyje! - Coś ty?! Zwariowała?! Jak nie żyje?!
-No, nie żyje! Umarł! Umarł! Rozumiesz?! - To niemożliwe! - nie rozumiałem wciąż.
- Przed chwilą umarł! Jest martwy! Martwy! Jezu! Ja nie wytrzymam! Nie przeżyję tego! Przyjeżdżaj już, zaraz, błagam cię, bo oszaleję! Oszaleję! Była w szoku. Ja też. Tym razem głos Maliny brzmiał prawdziwie. O żadnym podstępie nie było mowy. Zresztą nic dwa razy się nie zdarza. Jadąc do Richmond Hill, zachodziłem w głowę, co się mogło stać. Farmer nigdy na nic nie chorował. Był w świetnej formie. Ale zawsze się tak głupio mówi: nigdy. Kiedyś to "nigdy" się kończy. Tylko że tak błyskawicznie?! Taka nagła śmierć może dobra dla niego, ale dla innych?! Wyobrażałem sobie Malinę. Dwa gromy naraz...
Gdy przyjechałem do Richmond Hill, policja już była na miejscu, a ambulans pogotowia ratunkowego właśnie odjeżdżał. Rezydencja "Wila", mimo słonecznego dnia, wydała mi się teraz ponura. Łudziłem się, że jak za tamtym razem Farmer zmartwychwstanie i zza swoich rogowych okularów rzuci: "Hi, Jarek! Co tam u ciebie w redakcyi?!".
Niestety nie zmartwychwstał. Leżał na swym łóżku w ogromnej sypialni. Miał na sobię tę samą myśliwską kurtkę, co ostatnio. U wezgłowia, na jasnym pręcie łoża wisiała jego płócienna czapka z daszkiem, jak hełm na brzozowym krzyżu. Pomarańczowe słońce igrało na jego twarzy.
Biedny Stach, pomyślałem. Tyle żył, przeżył, wycierpiał się i natyrał, a prawdziwie szczęśliwy był tylko szesnaście dni na dalekich Hawajach. Co prawda umarł, jak chciał, w butach, ale nie farmerskich, tylko tych szytych na miarę u Lorenzo Banfi, których nie zdążył nawet znosić. Podeszwy wciąż były nowe. Dojutrkował i ma prześwistane, przemknęły mi przez myśl słowa Maliny rzucone w "Enoteca della Piazza", gdy chciała skakać głową w dół z powodu miłości do aktora Mieta. Teraz naprawdę mogła skoczyć.
Jak zwykle w takich momentach, ostatnie zdania, na które nie zwróciłbym uwagi, teraz stawały się wręcz prorocze. Gdy w stajni w związku z nagrobkiem dla Aleksy powiedział: "Nigdy nie wiadomo, kto z nas pierwszy poleci w kosmos. Ona czy ja" - może przeczuwał coś? Mówił, że życie jak,bańka mydlana. "Phu i ni ma". Faktycznie nie ma. Znów się nie mylił stary, mądry kot...
Gdy pytał, ile mu jeszcze tych nowych wielkich dni zostało, coś mnie tknęło. Nie lubię tego pytania. Mam z nim złe skojarzenia.
O to samo równo przed trzydziestu laty spytał mnie Marek Lusztig, nasz niezapomniany kompozytor i kierownik muzyczny STS-u, zwany przez nas zdrobniale Luniem. Był roztargniony i nieco księżycowy, nie dbał o sprawy przyziemne, stąd Lunio pasował świetnie. Staliśmy przed jego domem w majowy dzień 1972 roku. Spojrzał na mnie smutno i spytał: "Bo tak na dobrą sprawę, starenia - lubił to słowo w spadku po Cybulskim - to ile mi jeszcze tych lat zostało?! Skończyłem właśnie czterdziestkę, młodość za mną, mój ojciec wcześnie zmarł na serce, trzeba się spieszyć. I cieszyć każdym dniem! ". Wkrótce zginął w katastrofie samochodowej w Szwecji. Gdyby żył, nigdy bym o tej rozmowie nie pamiętał. A tak widzę go wciąż przed tym domem w Alejach Jerozolimskich, jak patrzy na mnie i pyta. Najsmutniejsze zaś jest to, że jego samotna matka - w nieco gorszych warunkach niż ma teraz pani Wila Bednorz - do dziś go opłakuje.
Malina była roztrzęsiona, z czarnymi podkowami pod oczami. Z jej chaotycznej relacji wynikało, że Stach tego dnia zrezygnował z konnej jązdy i zamierzał przejrzeć rachunki i zaległą korespondencję. Nie chciał wychodzić z domu. Przyrzekł Jorgusiowi, że się z nim pobawi. Zjadł śniadanie, a ostatni tost, który mu zrobiła, pochwalił i wziął do łazienki. Miał zamiar zrobić sobie wodną przecierkę, jak nazywał te bicze wodne. Długo nie wychodził, więc Malina podeszła do drzwi i spytała, co tak długo się przeciera. Nie odezwał się. Nadstawiła ucha. Woda w łazience nie szumiała. Na krzyki i walenie nie odpowiadał. Wtedy wezwała Silvestro i on wyważył drzwi. Stach leżał przewieszony nad wielką, marmurową wanną, w której nie było wody. Niedojedzony tost leżał na granitowej posadzce. Kiedy krzyczała i szarpała go, nie ruszał się...
- Co za pech?! Niedawno Aluś, teraz on?! - krzyczała, zanosząc się płaczem. - To chyba czary, przekleństwo jakieś?! Nigdy do tej łazienki nie wejdę! Nigdy. Spalę ją. Rozbiję. Stłukę wszystkie lustra! Po cholerę mi?! Jest przeklęta! Przyniosła mi tylko nieszczęście. Żeby drugi raz! Drugi raz jak grom. Wchodzę do łazienki i trup! Przed chwilą do mnie mówił, i trup! Gorzej niż Aluś! Na moich oczach padł. Dosłownie. Jeszcze był ciepły. No, nie! No, nie! To chyba jakaś klątwa! Fatum! Niecały miesiąc po ślubie! Ty sobie wyobrażasz?! - wołała w histerii.
- No tak - przyznałem. - Masz rację.
Spojrzałem na zegarek. Ze zgrozą stwierdziłem, że jest dwudziesty ósmy października. Poniedziałek. Dokładnie tak, jak przepowiedziała Zorica. To jej trzeciej wróżby Stan tak się bał, że nie wsiadł na konia i wolał jak Sasza przeczekać ten feralny piątek w domu. I ten grom w tym malinowym wychodku go dopadł. Dopadł, gdy był najszczęśliwszy. Jak na tym zdjęciu, którego nie zdążył obejrzeć. Gdzie śmieje się jak chłopiec ukryty za koniem i krzyczy: "Tere fere kuku! Baba strzela z łuku!".
I baba strzeliła. Nie spóźniła się, kostucha. Zdążyła wyjść zza drzewa na czas. Trudno w tę wschodnią baśń Zoricy uwierzyć, a jednak to prawda, pomyślałem, patrząc na martwego Stacha. Umarł drugi raz. I tym razem nie zmartwychwstanie. Na perfidny telefon konkurencji nie ma co liczyć...
Przypomniała mi się opowieść o słynnym wróżbicie, którą usłyszałem od Olgi Wawrów i powtórzyłem za nią w "Nawiało nam burzę”. Ten wróżbit, jak mówiła, przepowiedział chłopu w Hadyńkowcach, że jego syn zginie w studni. Przezorny chłop zabił studnię deskami. A po roku znalazł swego syna martwego na deskach tej właśnie studni. Pani Olga sama to widziała. Coś więc w tych wróżbach jest. Ciężko przed nimi uciec.
Drwiny Majora z Zoricy były więc przedwczesne. Ona sama, co prawda, nie przewidziała swego losu, dostała dwa lata więzienia, ale dar przewidywania miała. Jakaś magia i ciemna moc w niej była, skoro ta trzecia wróżba tak dokładnie się sprawdziła. Z milionem od Farmera jej nie wyszło, ale cios trafił go bezbłędnie. Po drodze uderzył również w Malinę, której Zorica tak zwierzęco nienawidziła.
 
 
 
 
. Jarosław Abramow-Newerly
 

ARCHIWUM

 


 

 


BIULETYN POLONIJNY, Postal Box 13, Montreal, Qc H3X 2T7, Canada; Tel: (514) 336-8383 fax: (514) 336-7636, 
Miesięcznik rozprowadzany bezpłatnie wśród Polonii zamieszkującej obszar Montrealu i Ottawy. Wszelkie prawa zastrzeżone.