BARWNY ICH STRÓJ

Na dwa dni przed ślubem zdążyła dolecieć z Polski pani Wila Bednorz, która powoli doszła do siebie po tragicznej śmierci syna. Malina zamierzała teraz w Kanadzie przeprowadzić jej dokładne badania, żeby stwierdzić, co naprawdę jej dolega. W tym celu wcześniej zwróciła się do swej lekarki domowej Danusi Pawłowskiej, która z chęcią podjęła się tego zadania. Dzięki temu moi przyjaciele Pawłowscy automatycznie znaleźli się na liście gości. Malina dodatkowo wdzięczna była Danusi za troskliwą opiekę nad Jorgusiem podczas jej nieobecności. Pani Bednorz nie była stara, nieco młodsza ode mnie, tylko schorowana i sterana życiem. Alojz był do niej podobny. Miał tę samą okrągłą twarz i przysadzistą figurę. Pani Wila okazała się miłą, prostą kobietą, o wrodzonej kulturze. Z jej poczciwych oczu biła dobroć - łatwo mi było uwierzyć, że w ciężkich czasach okazała wiele serca małej Malinie. Teraz Malina chciała się jej za wszelką cenę odwdzięczyć, a że cena nie odgrywała roli, więc pani Wila miała jak w niebie. Wciąż nie mogła uwierzyć w luksus, który ją otoczył. Powtarzała jak refren: "Ale wy tu w tyj Kanadzie mocie. Joj!".

Malina troszczyła się o nią jak o rodzoną matkę i dawała odczuć swej ciotce, że panią Wilę stawia na pierwszym miejscu. Ciotka Zocha się tym nie przejmowała, dumna, że została świadkiem na tak uroczystym ślubie... Malina ubrała ją w sklepie japońskiego projektanta mody Isseya Miyake na Yorkville. W jego welurowej kreacji i włoskich butach Magli, z nową fryzurą od Terry Ritcey ciotka Zocha straciła wygląd rencistki z głębokiej prowincji, a stała się babą okay nie tylko dla Jorgusia. Patrzyłem na nią zbudowany, że dziewczyna bliska mego rocznika może się jeszcze tak prezentować. Radość z nią było świadkować, tym bardziej że ciotka Zocha, przejęta swą rolą, zaniemówiła. Nie wyrywała się już ze śląskimi byczkami i słodziaćkami, tylko stała godnie.

Malina do przygotowań ślubnych za wzorem Farmera wynajęła "edwazjera". Była nim dystyngowana i nobliwa Madame Michelle, polecona przez adwokata Kolmana. Ekspert od fashion i party dla milionerów. W świecie mody poruszała się jak ryba w wodzie. Ceniła się bardzo, za swe porady brała dwieście dolarów za godzinę, ale warta była tego, co mogłem docenić, patrząc na stroje weselnych gości. Malina w ślubnej sukni od Alana Cherry na Avenue Road, w nieco ekstrawaganckich, lecz niezwykle efektownych pantoflach od Palomy Picasso, ze skromną wiązanką orchidei w dłoniach wyglądała jak Królewna Śnieżka. A że jej kariera istotnie była jak z bajki, ten widok nie dziwił. Gdyby nie Jorguś, który ciągłym szarpaniem przypominał, że jest jej synem, można by było ją wziąć za pannę na wydaniu. Absolutnie nie wyglądała na takiego syna. Tym bardziej że właśnie Jorguś jako jedyny w tym ślubnym orszaku się postarzał. Z grzywką zaczesaną do góry po męsku (Piotr nie miałby go w co całować), w czarnym fraku ze złotą muchą pod brodą wyglądał trochę jak stary malutki, karzeł z cyrku.

Sam "książę z bajki", który dokonał tych cudów, mój przyjaciel Stach, stał spokojnie w ślubnym smokingu od Canalego, który na jego barczystym i wciąż prostym karku leżał jak ulał, i skromnie pokasływał w swą wielką, spracowaną dłoń. Tylko ona świadczyła, że - choć milioner - całe życie był blue collar, jak ładnie nazywają tu Kanadyjczycy pracowników fizycznych. Jest to zwrot równie dobry jak visible minority na określenie wszystkich tych, co na oko różnią się od nas, białych. Ponieważ posądzenie o rasizm straszy tu nawet we śnie, tak elegancko wybrnięto z problemu. Teraz Stach, jako widoczna mniejszość, zwracał powszechną uwagę. Wszyscy z przyjemnością na niego patrzyli. Zwłaszcza my, męźczyźni. Był dla nas znakiem nadziei, że nic straconego, a wszystko przed nami. Widziałem to na twarzach panów, którzy, poklepując go z dumą, zdawali się mówić: "My zawsze młode lwy. W każdym wieku stać nas na młodą żonę i potomka! Zwłaszcza gdy potomkowi można zapewnić taki domek". Ja pierwszy tak myślałem, patrząc na mego kumpla z ogierni.

Stach prezentował się lepiej niż w Casa Lomie. Jego zawsze gęsta, pod czapką przyklapnięta czupryna, teraz bojowo usztywniona i wymodelowana stylish przez słynnego fryzjera Sassoona, odjęła mu parę lat. Obronił z honorem siwiznę przed kolorem, do czego namawiała go za radą Madame Michelle Malina. Odpowiedział krótko:
- Nie będę czarnym krukiem ni farbowanym lisem! Starczy, że hairdresser, franca, przez godzinę pucował mi łeb na zimno i gorąco.

I Malinę przekonał. Miał rację. Jak się ma takie włosy jak on, to można bez farby, a jak takie jak ja (czy Feluś Pociecha), to żaden kolor nie pomoże i jedynym środkiem jest środek głowy, jak w starym dowcipie, dumałem.
Oczywiście Feluś Pociecha też był. Z bliższych Farmerowi i Malinie osób zjawili się Major i Leszek z żonami. Przyprowadzili ze sobą matkę Olgę Wawrów, bohaterkę dwóch moich książek - Nawiało nam burzę i Granica sokola. Ku mej radości przyszedł Tadeusz Gonsik z Kładki przez Atlantyk, który szczęśliwie przełamał kłopoty zdrowotne, zgodnie ze swym mickiewiczowskim hasłem z Nowogródka: "Górą młodzi!". Gonsik znał Farmera od lat. Jako działacz naszej "Credit Union", udzielił mu przed pół wiekiem pierwszej pożyczki na rozkręcenie biznesu. Teraz można było zobaczyć, jak go pan młody rozkręcił. Z Brampton przyjechał doktor Jan Doliwa-Dobrucki, autor powiedzenia "półmisek rozkoszy", któremu podobnie jak Tadeuszowi Jaworskiemu, a jakże!, zawdzięczam barwny opis Czortkowa w Granicy sokoła. Tadeusz przyszedł ze swą żoną Tamarą, u której Malina zamówiła wielki gobelin do swej nowej rezydencji w Richmond Hill. W kościele był również senior moich bohaterów inżynier Julian Pawłowski, ojciec Andrzeja. W Lwach opowiedział mi unikalne rzeczy o konstrukcji naszego drapacza chmur, który przed wojną budował w Warszawie. Pan Julian, sporo starszy od Stana, niedawno ożenił się z młodszą od swego syna kobietą, także ślub młodziaka Farmera mu nie zaimponował. Nawet z terminologii Majora pan Julian wyleciał i nie jest "teenegerem", tylko trzylatkiem. Tylko trzech lat brakuje mu do setki. Być w takiej formie to sztuka! Podniósł mnie na duchu bardziej niż Stach. Z kilkulatków w wieku Jorgusia był jeszcze Jan Korsak, inspektor Monopolu Tytoniowego na okręg Probużna, znany już z moich książek. Także - jako świadek na ślubie Farmera - powołałem na świadków moich bohaterów, urządzając im mały zjazd, co nie każdemu autorowi się udaje. To się nazywa uruchomić stary młyn, panowie Zdobek i Robek! Lepiej więc ze mną nie zaczynajcie!
 
 
 
. Jarosław Abramow-Newerly
 

ARCHIWUM

 


 

 


BIULETYN POLONIJNY, Postal Box 13, Montreal, Qc H3X 2T7, Canada; Tel: (514) 336-8383 fax: (514) 336-7636, 
Miesięcznik rozprowadzany bezpłatnie wśród Polonii zamieszkującej obszar Montrealu i Ottawy. Wszelkie prawa zastrzeżone.