PÓŁMISEK ROZKOSZY
Wzruszony siłą i brawurą
tej ułańskiej pieśni, która zawsze robiła na mnie wrażenie, maszerowałem
z lekko spłakaną ciotką Zochą w ślubnym orszaku tuż za młodą parą i księdzem
Kazimierzem, by przejść do czekającej na nas wytwornej sali tego wielkiego
kompleksu gastronomiczno-rozrywkowego. Zawsze taktowna Wandzia szła z Marysią
z tyłu, szanując moją rolę świadka.
"Old Mill" z białymi kamiennymi
murami, które przecinały bure ze starości bale, swym stylem przypominał
domy południowej Francji. Wysokie cyprysy przed podjazdem, kolorowe szybki
w kratkach weneckich okien, ciężkie kowalskie okucia, dębowe drzwi z wbitymi
ćwiekami, duże żarna i inne młynarskie rekwizyty dekoracyjnie wkomponowane
we wnętrza sal wzmacniały to wrażenie. Brakowało tylko na stoku tej zielonej
doliny kaskadowo schodzących w dół do rzeki winnic, by przypomniał mi się
mój patron z Burgundii Monsieur Gaston, u którego pracowaliśmy z STS-em
na winobraniu pod Dijon w 1957 roku. Znałem wtedy po francusku parę zdań
z podręcznika dla początkujących i gdy próbowałem się z Gastonem porozumieć
sposobem migowym, Agnieszka Osiecka, która mówiła już biegle po francusku,
zapewniała go, że ja tylko udaję idiotę, a w rzeczywistośći znam świetnie
język. I podpuszczała mnie, bym to udowodnił. Wtedy po aktorsku, z bezbłędnym
graserującym francuskim "er" rzucałem jedno z tych kilku znanych mi zdań:
"Je vois un chien tres intelligent!". Ten bardzo inteligentny pies był
potem przedmiotem żartów Agnieszki z mojej znajomości języków obcych. Teraz
jednak to zdanie mogłem śmiało powtórzyć każdemu frankofonowi z prowincji
Quebec, wskazując na mojego Webstera. Jest to rzeczywiście bardzo inteligentny
pies, zwłaszcza w swej wąskiej specjalności zdobywania jadła: sposobem
żebraczym przy stole lub psim swędem na dworze. W tym względzie głupi nie
jest, łuj, nie, jak mawia pan młody, kroczący teraz z Maliną na czele orszaku.
Webster, jako klasyczny ogar z country, też zmieściłby się w tym idyllicznym
krajobrazie.
W "Old Mill" czekała mnie
jeszcze jedna atrakcja związana z Francją, mianowicie piwniczka dobrych
win, których Farmer zgodnie z obietnicą daną Majorowi przyrzekł na swym
weselu nie żałować. Sikacza więc jak w restauracji u Qwanga nie będzie.
No question about it. Wówczas, w Burgundii, po skończonym vendange, zadowolony
z nas patron postanowił pochwalić się swą piwnicą. Zeszliśmy do obszernych
loszków i przy butelkach różnych leżakujących na półkach win, szampanów
i koniaków Gaston zatrzymywał się, nalewał próbkę danego rocznika i, ucząc
nas, jak mamy ten bukiet smakować, mówił: "Une petite degustation, Monsieur.
Tenez!". Po tej małej degustacji wpadłem w szampański humor i lekko wstawiony,
obejmując serdecznie mego patrona, ryczałem: "Bravo, Monsieur Gaston! Votre
vin est tres intelligent!". Agnieszka, widząc moje maślane oczka, wołała:
"Jarka, Jarka! Kakije u was głaza?! Łoj!".
Na szczęście w "Old Mill",
ćhoć do rzeki Don było blisko, dońska Kozaczka Ksiusza mi nie groziła:
Zresztą, jako świadek Stana Stanleya, do tego nie słomiany wdowiec jak
w Casa Lomie, a główny młynarz, mający uruchomić małe trybiki, by weselny
młyn ruszył i zmełł na pytlówkę Zdobka i Robka, musiałem być under control,
jak mawiał naprany nieco więcej niż ja we Francji świętej pamięci Walcmistrz,
eksmąż Maliny.
W wielkiej sali czekały już
na nas przystrojone stoły, przy których stali kelnerzy w liberii gotowi
do akcji. Była to ta sama sala teatralna, w której odbył się mój benefis.
Teraz tylko widownię zmieniono na restaurację, wstawiając zamiast krzeseł
stoliki. W bocznej kulisie, jak o to prosiłem, stał fortepian z mikrofonami
i aparaturą nagłaśniającą, natomiast pośrodku sceny ustawiono długi weselny
stół dla państwa młodych i ich najbliższych gości. Siedząc przy nim, można
było obserwować ludzi w restauracji jak z prezydium zjazdu. Scena miała
jeszcze ten walor, że z tyłu kończyła się szklaną ścianą, przez którą widać
było ogród. Była to żywa dekoracja, którą Maria Nowotarska wykorzystała
w monodramie Kazimierza Brauna o Modrzejewskiej "Helena" - w finale szklana
ściana odsłoniła się nagle i postać młodej dziewczyny wyszła do nas zza
drzew. Teraz ogród był odsłonięty i w słoneczne październikowe przedpołudnie
widać było drzewa w istnej orgii kolorów zawsze pięknego w Kanadzie Indian
Summer, czyli naszego babiego lata.
Dzięki roli świadka znalazłem
się z żoną i córką w ścisłym prezydium weselnego zjazdu. Po prawej stronie
Wandzi siedział konsul generalny Jacek Junosza-Kisielewski, a ponieważ
bardzo go lubiła, była zadowolona. Moją Marysię usadzono między generałem
Gutowskim a senatorem Haidaszem. Myślę, że nieprędko moja córka znajdzie
takich sąsiadów.
Obydwaj starsi panowie prześcigali
się wobec Marysi w grzecznościach i byli bardziej szarmanccy niż Przybora
z Wasowskim w swym telewizyjnym kabarecie. Kiedyś Zbyszek Cybulski wpadł
do naszego bufetu po swoim spektaklu w "Ateneum". Napisano o nim w "Trybunie"
złą recenzję, przeżywał to, wypił parę wódek i na lekkim gazie wysłuchiwał
zachwytów nad ostatnim tekstem Przybory. Nagle zerwał się ze stołka przy
barze, podbiegł do mnie, schwycił za klapy, przyciągnął do siebie i, patrząc
wściekle zza swych ciemnych okularów, krzyknął schrypniętym głosem:
- Ty wiesz, kim on jest,
starenia?! Jeremi?! W tym swoim cylindrze, we fraku, w białych rękawiczkach
i szalu?! Do tego z laseczką?!
- No, kim?!
- On jest kokiet z epoki
Księstwa Warszawskiego! Rozumiesz?! Książę Pepi na balu w pałacu Pod Blachą?!
Bo z kim on naprawdę walczy?! Powiedz mi, starenia! Z kim?! Z Gomułką,
z cenzurą, z tymi szmatławcami, co na rozkaz Biura Prasy KC mnie z tobą
dorzynają?! - wskazał "Trybunę Ludu" z recenzją o sobie, sterczącą mu z
kieszeni czarnej, skórzanej marynarki.-Nie! Prawda?! On sobie wywija srebrną
laseczką i czaruje jesienną dziewczyną z chryzantemami i swym książęcym
smuteczkiem, kokiet. Nic nie widzi, w jakim kraju żyje! Nic! No, nie jest
tak?! Mów!
- Jest, starenia - mruknąłem
na odczepnego. - No - puścił mnie zadowolony.
Tak ocenił klasyka i mistrza
mowy polskiej Jeremiego Przybory kultowy aktor mego pokolenia, twórca legendarnego
studenckiego teatrzyku "Bim-Bom" Zbigniew Cybulski. Ja, z tego samego ruchu
studenckiego, też uważałem, że my walczymy na pierwszej linii frontu, a
oni dowcipkują w bezpiecznym odwodzie. W świecie partyjnych ciemniaków,
gumiaków i zakutego w doktrynę Gomułki, z którymi walczyliśmy podobnie
zakutą pałą ulotnej satyry, wytworni Starsi Panowie we frakach, z cylindrami,
wydawali się ludźmi z innej epoki. Dopiero dziś widzę, że to oni wyprzedzili
nasz czas, a my ze Zbyszkiem byliśmy ciut ślepi. Bo oni w swym kabarecie
uczyli szerokie rzesze telewidzów kultury, wrażliwości na poetyckie słowo
i dobrych manier. Dokonali największej sztuki w PRL-u - po prostu co miesiąc
nas odchamiali, jak mówił hrabia Bielski po pracy w piekarni na naszych
kawiarnianych spotkaniach. I to była pierwsza linia frontu. Była i jest.
Zatem skoro Zbyszek zrobił już z Przybory Księcia Pepi, to nie był on kokietem
z balu w pałacu Pod Blachą, tylko dzielnym wodzem w bitwie pod Raszynem.
Tak by to można było skrzydlato ująć z dzisiejszej perspektywy. A punkt
widzenia zmienia się zależnie od miejsca siedzenia, jak wiadomo.
Marysia więc, siedząc tak
między dwoma wytwornymi starszymi panami, też była mocno zmieniona. Wśród
swoich kolegów, których często określa jako jerk lub sweet idiot, z podobną
dżentelmenerią raczej się nie spotkała. Widziałem, że spięta, przyjmowała
te dusery w naprawdę starym stylu z rumieńcami na twarzy, obdarowując obu
szarmerów najbardziej czarującym uśmiechem. Na każde pytanie odpowiadała,
trzepocząc rzęsami.
Od najmłodszych lat cierpiałem
na obsesję wieku. Pamiętam, że kiedyś, mając tyle lat co Marysia, zaprosiłem
do STS-u wuja Stefana. Był wujem mego ojca, ale w rodzinie tak na niego
mówiliśmy. Obliczyłem wtedy, że między nim a mną jest sześćdziesiąt lat
różnicy. Teraz, patrząc na wyprostowanego przy stole generała, żartującego
z nią, stwierdziłem, że między nim a nią jest równa siedemdziesiątka. Więcej
niż ja mam teraz lat, kolendrum, pomyślałem. Generał jest wdowcem, świetnym
jeźdźcem i skoczkiem olimpijskim. Może chcieć pokusić się o nowy rekord.
Dlaczego nie?! Miałbym wówczas szansę być znów młodym. Najmłodszym. Teściem,
rzecz jasna. Punkt widzenia zależy od miejsca siedzenia. Święte, skrzydlate
słowa. Husarskie, można powiedzieć. Wsrystko w sferze żartów, oczywiście,
chociaż życie czasem przerasta fantazję, jak na dzisiejszym weselu, dumałem,
patrząc na odmienionego cudownie pana młodego, który na głośne żądanie
sali: "Gorzko! Gorzko!", zmuszony był wycisnąć na zmysłowych wargach Maliny
nie dziadkowski, lecz mężowski pocałunek. Miał po nim twarz lwa Bongo.
Wreszcie ta jego męka Tantala się skończyła.
Równie szczęśliwą twarz
miał Szczucki. Ze swą filipińską żoną Neryssą czuł się uszanowany, zasiadając
przy stole z high society. Przechylony do mecenasa Kolmana coś mu żywo
klarował. Miał wreszcie swój biznesowy lunch, do którego ze mną nie doszło.
Zawsze spotykaliśmy się albo we frakach na balu, albo ze smyczą i torebką
foliową w parku. Bardzo go jednak lubiłem. Bez szczekającego, zwariowanego
Wojtka mój świat byłby uboższy.
Pochłonięty tymi rozważaniami
i obserwacją bohaterów na sali machinalnie spełniałem weselny rytuał, do
chwili gdy pojawił się ów cudowny "półmisek rozkoszy", jak mawiał smakowicie
z czortkowskim akcentem Jan Dobrucki. Ruszyłem do boju. Zwolniony z nakładania
sobie na talerz i napełniania kieliszków, nie musiałem nawet kiwać palcem,
bo kelnerzy, wpatrzeni czujnie w moje nakrycie, spełniali każdą moją myśl.
Byli to wysokiej klasy specjaliści, co najmniej tacy, jak ja redaktor,
czy Feluś Pociecha barman. Dziś nasz przyjaciel z ogierni, Feluś, był prywatnie.
Pierwszy raz ujrzałem go bez służbowego stroju. Siedział w towarzystwie
ciut młodszej od siebie kombatantki o wydatnym biuście, wysoko upiętym
koku i dużych kolczykach w uszach. Zalotnie poprawiając swą kruczą pożyczkę
na głowie, robił do niej słodkie miny. Stach wcześniej powiedział mi, że
Feluś "zniósł się z jedną rozwódką". To widać ona. Było więc alles gute.
|