SIÓDME NIEBO
Zaraz po ślubie na miodowy
miesiąc państwo młodzi wyjechali na dwa tygodnie na Hawaje. Malina chciała
wreszcie spełnić swoje marzenie z Koziołka Matołka i Niezwykłych
przygód małpki Fiki-Miki Makuszyńskiego, które jej bez przerwy czytali
ojciec i dziadek Czesio. Po powrocie, opalona i radosna, zdała mi w redakcji
relację z tej podróży poślubnej.
- Byłam pewna, że Honolulu
jest tylko w bajce! A ten świat naprawdę istnieje. Nasz Neseber nad Morzem
Czarnym wysiada, Jarciu. Te odpływy i przypływy Pacyfiku, olbrzymie fale,
boska woda. My goodness. I prawdziwe małpki Fiki-Miki na palmach. Coś cudnego.
Nigdy nie myślałam, że ja je kiedyś naprawdę zobaczę. Never. Raj na ziemi.
Żyć nie umierać! - westchnęła, wydymając z rozkoszy swe pulchne wargi.
- Na nic płacze, na nic
krzyki, koniec przygód Fiki-Miki! - wykrzyknąłem tytułem bajki Kornela
Makuszyńskiego.
- Tak jest. Znasz to, widzę
- zaśmiała się.
- Jasne. Żelazny repertuar.
Po zakończeniu bajki moja trzyletnia Magda zawołała: "Na nic pacie, na
nic kilo, koniec pigód Fiki-Miki!" - akcentując imię Fiki-Miki i swój żal
wzniesioną pięścią.
- Mój finał jest nieco lepszy,
co?! - zaśmiała się Malina.
- Sam mistrz Kornel by go
nie przewidział. Że za jego Koziołkiem Matołkiem polecisz do Honolulu.
Jest teraz na pewno w siódmym niębie. Że stało się to w siedemdziesiąt
lat po wydaniu książki...
- No właśnie. A tam seventh
heaven! Unbelievable and unforgettable! - przeciągnęła tęsknie głosem
tak aksamitnym jak Nat King Cole w swym słynnym, melancholijnym standardzie.
Jej dumne, dziecięce marzenia, zgodnie z wezwaniem Korczaka, spełniły się.
Nie musi za nimi gnać jak Piotr, który po śladach włoskiego chłopca z
Serca Amicisa w dalekich Andach próbuje je odnaleźć.
Jej mąż Stach, który wszedł
za chwilę do redakcji, potwierdził siódme niebo na Hawajach:
- W hotelu terrific stuff,
Jarek. Ptasiego mleka nam z Maliną nie brakowało, i plaże really great.
No question about it.
- Plackiem na piasku leżałeś,
pod parasolem?! - rzuciłem z lekką ironią.
- Pod parasolem i pod palmą.
Leżakowałem sobie, brachu, wyciągnięty horizontal jak moje wino na półce
- zaśmiał się.
- Czyli w sumie dało się
żyć?! Kuku na muniu niedostałeś?!
- Sure, że nie. Zwłaszcza
z nią. Koziołek Matołek nie byłem, brachu, łuj, nie. Mój rocznik dojrzał
fest - mrugnął do mnie porozumiewaczo.
Znów punkt widzenia zmienił
się ze względu na miejsce siedzenia, pomyślałem. Gombrowicz ma rację.
W zależności od miejsca i osoby, z którą rozmawiamy, jesteśmy inni. Gramy
jak w teatrze. Majora i mnie w piekarni zapewniał, że musi tyrać do końca
życia jak koń, bo inaczej wyciągnie kopyta. Wyciągnął, ale pod palmą. I
bose stopy, nie w farmerskich butach, jak się zaklinał. I co ważniejsze,
pod tą palmą odżył i dojrzał, znajdując prawdziwe szczęście. Patrzyłem
na jego polinezyjską opaleniznę na całym czole, bez farmerskiego paska
pod siwym włosem. Malina widać kazała mu na plaży tę płócienną czapkę
zdjąć. Doszło do zdrowego kompromisu.
Oboje zaprosili mnie do
Richmond Hill, bym obejrzał dom po ostatecznym remoncie. Nad nową rezydencją
czuwał ogrodnik, który jednocześnie był superintendentem i portierem. Mieszkał
w dużej oficynie w głębi ogrodu. Był to miły Włoch Silvestro, daleki krewniak
signore Cirillo, któremu Stach tyle zawdzięczał.
Z zaproszenia skorzystałem
bardzo chętnie. Na moje powitanie wybiegły dwa wesołe szczeniaki, które
Malina nazwała dla upamiętnienia mego weselnego monologu w "Old Mill"
Zdobek i Robek. Przez nadanie swym dalamatyńczykom imion posła Czubaka
i redaktora Dąbrowy chciała się na nich zemścić za sponiewieranie jej
przyjaciela Piotra, który po ich wywiadzie uciekł aż do Peru. Wyczekiwała
tylko na moment tej słodkiej zemsty, kiedy to, idąc z psami po Roncesvalles,
na widok Dąbrowy krzyknie: "Zdobek! Down! Siad, mówię! I do nogi! Waruj!".
Nie był to pomysł nowy.
Autor przedwojennych kryminałów Antoni Marczyński podobnie nazywał psy
swoich bohaterów. Bogaty nafciarz z Borysławia miał buldogi: Stalin i
Trocki. Wołał wciąż na nie mściwie za swe zabrane pola naftowe w Tyflisie:
"Stalin! Trocki! Do nogi! Lizać pana, psubraty" - i wystawiał im cholewy
do należnego hołdu. Gdy natrafiłem na ten fragment jego tekstu w 1949 roku,
w czasie uroczystych obchodów siedemdziesięciolecia urodzin Generalissimusa
Stalina, kiedy cały świat pokoju i postępu lizał mu bolszewickie buty,
skóra mi ścierpła. Wielki Chorąży Pokoju traktowany jak buldog, gorzej
niż łańcuchowy pies imperializmu, krwawy kat narodu jugosłowiańskiego
marszałek Broz-Tito - za to można było z życiem nie ujść. Sam renegat Trocki
ze swym największym odchyleniem mógłby ostatecznie być tym buldogiem, ale
nie w parze ze Stalinem! Przestałem więc się dziwić, że powieści Marczyńskiego
szły na przemiał. Oficjalnie uznano je za szmirę, ale teraz wiedziałem,
co to za szmira. Polski nafciarz w radzieckim Borysławiu z warującymi
u nogi Trockim i Stalinem nie był najlepszym wzorem pozytywnego bohatera
dla gierojów socrealistycznych dzieł...
Pani Wila w "Wili" pozbyła
się prawie wszystkich dolegliwości. Danusia Pawłowska orzekła, że wyniki
wypadły nadspodziewanie dobrze i absolutnie nic groźnego się nie dzieje.
Odstawiła tylko dotychczasowe leki i zmieniła je na nowe, po których pani
Wila poczuła się znacznie lepiej. Zmiana klimatu i środowiska też zrobiły
swoje. Kobieta wreszcie odetchnęła czystym powietrzem, wyjeżdżając z tego
Zagłębia Pogrzebowego, jak mówił Wojtek Szczucki. Nieśmiało snuła się po
rezydencji, wciąż nie wierząc, że w niej jest. Ciągle też mocno przeżywała
śmierć syna, który swym odejściem ten raj z nieba jej zapewnił. Ironia
losu. Doświadcza nas ciężko, po czym za chwilę rozpieszcza, zło zamieniając
w dobro, myślałem, gdy w salonie w empirowym fotelu opłakiwała syna, wycierając
oczy w śnieżną chusteczkę. W kółko powtarzała, jaki Aluś był dobry i że
nawet ten pałac go nie zastąpi. Oddałaby go zaraz i wróciła do Rudy, byle
tylko znów żył w dalekiej Kanadzie. "Ja, staro babo, żyję, a on, młody
chop, na cmyntarzu. No powiedz pan! Jak to może być?!" - pytała mnie swym
poczciwym, matczynym wzrokiem.
Dla jej wnuka Jorgusia w
ogrodzie zbudowano cały Wonderland, prawie taki jak pod Toronto, ze skałami,
zjeżdżalniami, małym diabelskim młynem, przeplotnią, huśtawkami i edukacyjnymi
dużymi liczydłami. Nim przejdzie na komputer, do dziesięciu musi umieć
liczyć. Oczywiście, na honorowym miejscu zainstalowano kosz, bo trenowanie
rzutów piłką było wciąż jego pasją. Tak jak dawniej klepał w nią non stop
i próbował umieścić ją w koszu. Stach, który chciał go zaprawić do konnej
jazdy, kupił mu białego kuca z małym siodełkiem i strzemionami i na tym
kucu śląski byczek często jeździł.
Jako bona ciotka Zocha nie
miała z nim większych kłopotów, ale niańkowała mu z przesadną ostentacją.
Wciąż mówiła: "Pan widział, jaki on jest niusiaciek słodziaciek?! - pieściła
się jak dziecko. - Uch ty mój śląski byczku. Babcia Zocha cię kiedyś zje,
słodzizno, i te twoje cudne ociaćki słodziaćki!" - cmokała go w oczy, które
Jorguś mrużył obronnie.
W przeciwieństwie do pani
Wili ciotka Zocha czuła się w Richmond jak u siebie w domu. Sprawiała wrażenie,
jakby nigdy w Rudzie Hebździe nie mieszkała. Dla ogrodnika Silvestro była
grzeczna, lecz wyniosła. Dawała mu do zrozumienia, kim jest. Nie wiem,
skąd wzięła te pańskie maniery, pewnie z telewizyjnych seriali typu Pogoda
dla bogacry. W każdym razie ogrodnika Silvestro miała za hetkę-pętelkę.
Traktowała go na zasadzie podaj, przynieś, pozamiataj. Będąc ubogą rezydentką,
zachowywała się jak dziedziczka. Oprowadzała mnie po dobrach Stacha i Maliny
jak po swoich: "To mamy zamiar z Malinią zmienić - mówiła - bo według
mnie, panie redaktorze, to są fintifluszki i do niczego nie służą. Wywalimy
je w diabły i już. Każę to jutro Silvestro usunąć i będzie spokój święty
anielski"...
Malina przy niej była szczytem
skromności. Zdumiewające było, że ta zmiana w ciotce nastąpiła w ciągu
miesiąca po jej przyjeździe z Polski. Do dobrego człowiek się szybko przyzwyczaja.
Piorunująco, można by rzec.
Największą dumą Maliny była
marmurowa łazienka. Wzór zaczerpnęła z żurnala "Living" Marthy Stewart,
który reklamował podobny salon kąpielowy jednego z gwiazdorów Hollywoodu,
i dodała do tego własne pomysły. Ciężko to było zrealizować i Wojtek Szczucki
skarżył mi się na boku:
- Za duża mixture "stajli",
proszę pana, ale robię, bo klient nasz pan. Zwłaszcza ten marmurowy "tojlet"
mi się nie podoba. Ale w ogóle to super. Nie ma lepszej rzeczy jak woda-
wskoczył w swój lubiony temat. - Już ksiądz Kneipp o tym mówił. I dziś
Amerykanie wracają do jego "hajdroterapy"...
- Wodolecznictwa...
- Tak jest. Każą po rosie
biegać boso i tym wzmacniają naszą immunology. Nie trzeba brać żadnej medicine,
praktycznie rzecz biorąc. Wystarczy, że w upał nadstawisz pan kark pod
fountaine i już relaxation ma pan full. Ja to sprawdziłem na sobie pod
fontanną di Trevi w Roma. Byłem potem rześki jak baboon w "dżangle".
- Pawian w dżungli...
- Pawian, no widzisz pan,
wyleciała mi z głowy ta małpa! Baboon znaczy po polski pawian?! = zdziwił
się. - Okay, a salonu z tymi "szałerami" na zasadzie księdza Kneippa "hajdroterapy"
oferuje...
- Jedzie pan do Polski?
- przerwałem mu ten wodotrysk.
- Nie. Na razie z Neryssą
jedziemy na "Barbejdos", proszę pana. Ten poseł Czubak okazał się crazy
guy! Na moje "mejle" w ogóle nie odpowiada. Milczy jak zaklęty, To niepoważne.
W poważnym biznesie nikt tak nie robi! Po prostu szwindlarz. Szwycer, jak
mawiał mój tatuś w Sosnowcu. Z Polakami takie interesy, widzisz pan. Jak
najdalej od nich! Trza przed nimi wiać na Antyle. Jak ja - westchnął. -
Znów mi się ta Polska nie sprawdziła. A na "Barbejdos" pewniej. Wzięło
się cash, to się ją puści na Antylach. Moja Neryssa mi pomoże. W shopping
to ona professional specialist - zaśmiał się.
Nie wypomniałem mu już,
że w końcu u Polaków zarobił te pieniądze, by puścić je z Neryssą na wyspie
Barbados. Co do mixture "stajli" tej łazienki miał jednak sporo racji.
Było to skrzyżowanie łażni Petroniusza z Quo vadis z amerykańską techniką
Z gustem można było dyskutować, dla mnie zbyt nowobogacki, ale poza tym
pełny relaks. Można się było pławić w rozkoszach pod tymi biczami wodnymi
z góry i z dołu i zapewnić ciału królewski tusz. Taki masaż wodny - samo
zdrowie. Przed rokiem, będąc u sióstr franciszkanek Rodziny Maryi u mojej
córki Magdy, która w tym starym i zasłużonym zakładzie wychowawczym dla
dzieci w Szamotułach jest siostrą, poznałem księdza Bogdana Kitę. Choć
starszy ode mnie, wyglądał młodziej. Gdy spytałem go, jak to robi, odparł,
że codziennie z rana bierze na zmianę zimny i gorący tusz i on mu tak dobrze
robi. Za jego przykładem wszedłem pod prysznic i od roku się hartuję.
Tak więc i ja w wodolecznictwie mam swego księdza Kneippa. Kuruję się
metodą księdza Kity...
Farmer, który ma duże poczucie
humoru i jeszcze więcej zdrowego rozsądku, kpił z tego hollywoodzkiego
salonu swojej żony, nazywając go malinowym wychodkiem lub malinową świątynią
dumania. Ale Malina jest z niej dumna...
|