JAK STARUCH ZE STARUCHEM
- Bo ja, widzisz pan - ciągnął
Farmer - bałem się wydurnić. Może to źle, może dobrze, późno sądzić. Nie
będę krył, panie pisarz. Od pierwszego wejrzenia się w niej zakochałem.
W tej naszej Malinie. Jak młokos. Ledwie źem ją ujrzał pierwszy raz w piekarni.
Wtedy z nieboszczykiem Alikiem i Jorgusiem. Pewnie pan to spostrzegł. Bo
oczko masz pan bystre...
- Tak.
- No i zgłupiałem. Bywa.
I mnie miłość dopadła przed kostuchą. Smutne, ale prawdziwe - urwał i zamilkł.
Ta spowiedź nie przychodziła mu łatwo. Walnął w stół, by sobie dodać animuszu,
i znów ruszył: - Bo ja, widzisz pan, co do bab byłem zawsze w rezerwie.
Zawsze. Nie dopuszczałem ich do siebie. I do biznesu. Wolałem klacz. Nie,
że ja jakiś sodomita, czy "perwert", broń Boże - zaśmiał się. - Ale konie
nigdy mnie nie zawiodły, a ludziska przyłoili fest. W lagrze i tu. Nie
narzekam, Tylko że ja twardziel, chłopska źyła, nie hrabicz źaden, tom
wytrzymał. Ale do dziś mam blizny. Nie na skórze, jak u naszej Maliny po
cięgach Alika, bo te to wnet znikną, ale tu - wskazał serce. - Z tymi gorzej.
Gdy duszę poparzy - przerwał i ostro spojrzał mi w oczy. - A konie wierne,
widzisz pan. Niezawodne moje friends. Always morowe. I można na nich polęgać
jak na Zawiszy. Gniadosz Juhas uratował mi życie pod Kutnem, a.kara klacz
Aleksa w pysku przynosi grajcar. Odwrotnie niż baby, które ci z pyska wyrwą
grosz i jeszcze po cichu zabiją, jak ta dyjablica Zorica. Dla money dzieciaka
gotowa była zabić, to co dopiero mnie, starego? No problem. Różnica więc
jest...
- Na korzyść koni...
- Sure, że tak. Bilans jasny
- splótł mocniej ręce. - Anyway - wrócił do tematu. - Nie byłem jednak
aż taki ciućmok, panie mój, bym się z Maliną chciał żenić, jak te durne
milionery, co w moich latach dziecka se fundują z młodymi żonkami! Sami
majstrują lub z pomagierem - zaśmiał się. - I to ma być miłość?! Circus
i komedyja, panie. Stary koń, taki jak ja, chce się tym młodym ciałem ogrzać
i za nim przed śmiercią skryć, it's normal, ale ona?! Młoda klacz?! Nie
powiesz mi pan, że na to ciało leci! I ten zjełczały pysk - dotknął z niesmakiem
swej twarzy. - Żądza pieniądza. Żądza pieniądza, panie drogi. That's it!
- wystukał mi to przed nosem. - Mówię do pana jak staruch do starucha.
Szczerze. Nie wiem, czy pan jeszcze r...a, panie pisarz, pańska rzecz,
w portki panu nie zaglądam, ale jeśli pan nawet szczęśliwie dymasz, to
nie powiesz mi pan, że taka młoda klacz do tej biednej fujary ciągnie!
I wybiera sobie ogiera ze stanem licznika większym niż mój stary pikap.
Absurd. W tom nie uwierzę: Wiadomo, co wybiera, cholera. I na co poluje,
pazyra - zrobił gest liczenia pieniędzy. - Zgadzasz się pan?!
- Na pewno - odparłem.
- No - rozpogodził się.
- To już pewniej bić konia pod kocem. Lepsza rączka niż rzeżączka, jak
my w wojsku mówilim - uśmiechnął się blado. - No, gdzież ten kruczy ogier
się zadział?! - zniecierpliwił się. - Jakbym kielicha strzelił, toby mi
lżej szło tę moją miłość wyłuszczyć. Zakichaną. Zresztą póki żył ten nieszczęśnik
Alik, to w ogóle ten crazy ślub nie wchodził w grę. Zdalnie im pomagałem.
Jako ten sponsor. Bo wiadomo, po com tę fundacyję zakładał. Nie tylko dla
Jasnego Czesia: Toś pan chyba złapał?
- Trochę - odparłem ostrożnie...
.- No, więc. Przed sobą
i światem chciałem się skryć. By całkiem się nie wydurnić. Potem taki Feluś
latałby po tej budzie i śmiał się, że dziad zwariował na stare lata.
- Zbytnio pan bierze do
serca to, co ludzie powiedzą. Trochę jak Piotr.
- Może. Podobnie z nim,
widzisz pan. Chciałem mu pomóc, by tego ciasta furt nie gniótł, i fundnąłem
mu tę gazetę. By się wreszcie chłop wyżył i pokazał, co umie. To pokazał...
- Był doskonały. Jako dziennikarz
przeszedł moje oczekiwania.
- Teraz jako waryjot też.
Cuduje, bzik. No, nic. Nie zbiedniałem. Bo mnie dolar lubi. Pieniądze się
trzymają, jak mówi generał Gutowski, teź stary koniarz. Przez ostatnie
pięć lat potroiłem majątek. Wierzysz pan?! Dla mnie ten milion za Jorgusia
to było nic. Dałem zbirom i znów go mam. Zbiry siedzą, a milion wrócił.
Trzyma się mnie jak rzep psiego ogona. Przyciągam go. Widać jakiś magnes
w kieszeni mam - kaszlnął sucho.
- Też bym taki chciał mieć
- westchnąłem tęsknie.
- No, widzisz pan. Zawsze
los, cholera, da panu to, czego pan najmniej chcesz. To już masz pan pewne
jak w banku. Tak ten świat jest urządzony durnowato. Kiedym był młody byk,
to żem zbierał butelki po seven up w parku i gołodupiec żem był wielki.
A gdy ledwie suwam kopytami i zerkam na księżą oborę, to forsa sama wlata
w kieszeń. Nie proszę o nią, a jest. Tak, tak. Pieniądz robi pieniądz.
Święte słowa. Potem już samo się kręci jak koło we młynie, panie. No, jest
wreszcie nasz cugant - burknął na widok Felusia, który postawił przed nami
zamówienie.
- Karpik i pejsachówka.
Do tego chleb, masło, chrzan, jak kto lubi. Zgodnie z "orderem", Herr Stanley.
- Danke schön, Herr Pociecha.
Alles gute, ino troszku wolno. W krótkich abcugach to nie było, Feluś.
Nie powiesz mi, brachu...
- Miałem long distance,
Stasiu. Sorry - usprawiedliwiał się Feluś.
- Okay. Nic w naturze nie
ginie, najwyżej się spaźnia. Nie, panie pisarz? - mrugnął do mnie, robiąc
aluzję do tego, co przed chwilą powiedział. - To dej jeszcze po grochowej,
jak u nas w pułku, i zrazy po nelsońsku z kaszą gryczaną. Chcemy je z redaktorem
rozkulbaczyć, holendrom. I do tego od razu flaszkę pejsachówki, żebyś nie
musiał wciąż biegać z tego baru, okay?!
- Rozkaz, Stasiu! - rzekł
Feluś i oddalił się.
- Tradycja pańskiego pułku
wciąż trwa, panie Stan. Niedawno przy szosie poznańskiej zobaczyłem napis:
"Grochówka wojskowa!". Pod namiotem gość serwował zupę z kotła, do tego
kiełbasę z bułką i biznes szedł super. Sznur samochodów się zatrzymywał...
- Good idea. Ja sam bym
się zatrzymał. Chleb od braci Wawrowów "mazowiecki" - mruknął, wąchając
swoją kromkę. - Ich wypiek w mig poznam. A bułki znowuż z "Columbia Bakery",
widzisz pan. Od Portugałów z sąsiedztwa na Ossingtonie....
- Pan chleboznawca teź,
widzę, panie Stan...
- Tyle lat od nich chleb
bierę, to i matoł by się wyuczył. Widać ten góral Kuba im te kajzerki z
naszym chlebem wstawia - obrócił bułkę i rozerwał na pół. - Te ich małe
portugalskie cipki dobre są. Zawsze chrupią. Smaruj je pan-podsunął mi
masło. - To nam ino zostało, że pochrupiem se je ze smakiem sztuczną szczęką.
No to redaktor! Nasze kawalerskie! Kawalerii zmotoryzowanej - spojrzał
na orła w koronie i skrzydła husarskie w godle klubu weteranów i wzniósł
kieliszek w górę.
- Siulim Chaim, daj Panie
Boże szczęście!
- Ten toast mój ojciec czasem
wznosił, panie Stan - wtrąciłem.
- Pański ojciec podobnie
przedwojenny chów, to język naszych Żydków znał. Nie dziwota. I w Bergen-Belsen
ponoć był, mówił pan....
- Tak. A po wyjściu z obozu,
w Bardowick pod Luneburgiem. Tam założył stolarnię, gdzie zatrudnił swych
kumpli z lagru, byłych kacetowców...
- Czekaj pan. To ja chyba
wiem, gdzie ta stolarnia była: Koło naszej polskiej szkoły i ogniska! Right?!
- Tego ja panu nie powiem.
Tylko mój ojciec mógłby panu to potwierdzić. Ale, niestety, nie żyje...
- Taak - pokiwał smutno
głową. - Mało z naszej obozowej paczki zostało. Ile pański ojciec miał
lat, jak umarł?
- Osiemdziesiąt-cztery...
- Ile?! Bo żem nie dosłyszał.
- Pochylił się z aparatem w uchu. - Osiemdziesiąt cztery! - powtórzyłem
głośniej.
- To tyle co ja dziś, panie.
Niestary był - westchnął ciężko.
- I w świetnej formie. Zabierał
się właśnie do pisania nowej książki... - To on też pisarz?!
- Też. Lepszy niż ja...
- Dejże pan spokój! Same
pisarze w rodzinie. Ale was obrodziło! Niech to kaci! - parsknął ubawiony.
- I w tej książce mój ojciec
właśnie chciał opisać te cztery obozy, które szczęśliwie przeżył. Majdanek,
Oświęcim, Oranienburg i Bergen-Belsen... - No, no - odstawił kieliszek,
zaciekawiony. - I co? Napisał?
- Nie zdążył. Zbyt długo
odkładał ten temat. Nie chciał wracać do tej ohydy.
- Jasne - pokiwał
głową.
- Tata mówił, że człowiek
to straszna bestia. Najstraszniejsza. Wystarczy ją zamknąć i nie dać jeść,
a pokaże, co umie.
- Ja żem panu mówił. Gówno
w celofanie. Popucowane z wierzchu. Łuj, to w tej situation, chief-wzniósł
kieliszek w górę- jako ciut starszy dziad proponuję wypić bruderszafta!
Skoro żem z Pietrkiem szczunem wypił, to i z panem muszę. Do tego z ojcem
w jednym lagrze żem siedział. A lagier łączy nawet second generation.
Na pewno, przyznałem w duchu
rację Szczuckiemu. I na mnie teraz się sprawdza. Nie tylko na młodym Mirvishu,
synu właściciela magazynu "Honest Ed".
- Stachu jestem! Lub Stan!
- trącił mnie Farmer dziarsko.
- Jarek jestem. Lub Jerry
- oddzwoniłem w odzewie. - Daj pyska, stary koniu, i kończym z formalny...
Wyściskaliśmy się jak bracia
i wypiliśmy do dna. Te bruderszafty sypią się na mnie, pomyślałem. Najpierw
z Gracją w kociej willi, teraz ze Stanem w ogierni. Co prawda każdy ma
inny smak, ale równie pikantny. Ten koszerny z Farmerem wypity pejsachówką
pod husarskie skrzydła naszych pancerniaków też się liczy, stwierdziłem,
patrząc na twarz mego nowego kumpla.
- Dobra wóda. Łuj, dobra
- pochwalił trunek. - Żydkom można ufać. Rozhuśtalim się dziś trochu, ale
to nic. Lżej się spowiadać po sznapsie. I łatwiej wywlec duszę na ty niż
na pan. Znaczy tyś Jarek, panie pisarz - upewnił się, poprawiając aparat
w uchu.
- Tak jest, Stasiu - potwierdziłem
głośniej.
- A w tej stolarni w Bardowick
co twój ojciec robił? - spytał.
- Różne rzeczy. Na przykład
walizki, które każdemu były potrzebne. Z taką drewnianą walizką tata wrócił
do Warszawy w 1945 roku.
- A ja żem został. I nie
wrócił do Wieloszyc, widzisz. - Byłeś tam potem?
- Nigdy. Rodzice zmarli
za Stalina, wtedy Iron Curtain była... - Żelazna kurtyna...
- Tak jest, a potem nie
było po co. Sami dalsi krewni zostali. - Bliższych nie masz?!
- Zmarli. Nas czworo w domu
było. Oprócz mnie dwie siośtry i brat. Ja najstarszy żyję. Brat Józek w
partyzantce poległ. W czterdziestym czwartym. Siostra Ziutka na robotach
w Niemczech na tyfus zmarła, a druga, Gienia, to już po wojnie na suchoty
poszła. Takiej wyżery jak tu w domu nie było, kontyngenta trza było odstawiać,
bida, nie dojadała, to łatwo tę płucną francę chyciła. Też młodo poszła.
Mając dziewiętnaście lat. Jako panna. Rodzice same zostali. Tak że w dzieckach
my nie obrodzili, ani we wnukach, jak wy we książkach - zaśmiał się. -
Bóg w tym względzie nie wynadgrodził Szewczyk family. Ja jeden się ostał.
Stary kawaler. Żadnego zasię Murzynka czy Wietnamca adoption żem nie zrobił,
jak tu w Kanadzie moda, by pomóc bidakom w buszu odludnić się. Tak że umrę
bez dziedzica na tej ziemi. Tak, tak - pokiwał smutno głową.
Lew Bongo w lepszej sytuacji.
Jest nadzieja, że zostawi potomka, dumałem. - Jeno naszego Pietrka, niecnotę,
przygarnąłem, a i to mi skrewił, psiajucha! - zaśmiał się gorzko.
Po rozkulbaczeniu zrazów
po nelsońsku zrezygnowałem z powrotu samochodem. Farmer miał blisko swój
dom na Westminster Street i tam dziś zamierzał nocować. W miarę jak przedłużała
się nasza rozmowa, miał mi coraz więcej do powiedzenia. Pozbył się wszelkich
zahamowań i odkrywał przede mną najskrytsze zakamarki swej duszy. Był ze
mną bardziej szczery niż z księdzem Kazimierzem. Z ceglastymi wypiekami
na twarzy zwierzał mi się z najbardziej intymnych spraw. Prawie jak Szura
Riebakow w piekarni.
|