WESELE W "OLD MILL"
Z "rumerów" Maliny przyszła
para chińskich kochanków: Zhing-Ping i Yu-Ming. Sfory piekarnicze, jak
mawiał Newyorker, reprezentował Medalik, "pierwszy formalny" mąż Maliny,
na co dałem się nabrać, zbytnio ufając memu wiernemu "uchu". Malina pamiętała
o Medaliku, zwłaszcza po dwóch nekrologach jakie zamieścił po śmierci Alojza.
Prezydent "Our Bread Company" Bruno Joy tym razem nie przyszedł, ale w
jego zastępstwie zjawiła się Ada w towarzystwie ubranego w czarną pelerynę
w stylu młodopolskiej cyganerii aktora Mieta, byłego Marka Antoniusza i
mojego faworyta z "Enoteca della Piazza". Na szczęście Malinie wielka miłość
do Mieta szybko przeszła i już w parę tygodni po naszym spotkaniu uznała
ją za niebyłą. "Chwilowy szał" - tłumaczyła mi. Teraz zdążyła szepnąć,
że specjalnie go zaprosiła, by pokazać mu, jaki z niego nędzny aktorzyna.
Zemsta jest rozkoszą bogów, a i wielki Puryc się kłania. Major, lustrując
Adę z Mietem jak ongiś jastrzębią wyspę, przesłał mi wymowny znak świadczący
o tym, że jego obawy co do losu przepisanej na żonę fortuny Bruno Joya
mogą się sprawdzić. Jeśli wierzyć Piotrowi, że Miet żyje z bab.
Ku wielkiej dumie Farmera
jego ślub i wesele w "Qld Mial" zaszczycił sam generał Michał Gutowski.
Nasz olimpijczyk z 1936 roku wciąż trzymał się świetnie. Na berecie miał
generalski wężyk z gwiazdką obok dwóch husarskich skrzydeł - godła naszej
kawalerii zmotoryzowanej. Stach tradycyjnie zameldował mu się na baczność,
po czym z największym szacunkiem usadził jednego z ostatnich wyższych oficerów
II Rzeczypospolitej w honorowej pierwszej ławce. Obok generała zajęli miejsca:
konsul generalny RP w Toronto doktor Jacek Junosza-Kisielewski, senator
Stanley Haidasz, znany mi już z Casa Lomy as wojenny kanadyjskiego lotnictwa
komandor Kerry Gordon, wreszcie wiceprezydent Toronto, radny polskiej dzielnicy
High Park Chris Korwin-Kuczyński. Stawili się wszyscy doradcy i bliżsi
współpracownicy Farmera z mecenasem Natkanem Kolmanem i Markiem Coldwaterem
na czele. Dzięki mojemu wstawiennictwu zaproszenie dostał Wojtek Szczucki
ze swą filipińską żoną Neryssą. Jako szef ekipy remontowanej rezydencji
w Richmond, koniecznie chciał przyjść. Ponieważ remont wypadł dobrze i
nowożeńcy byli z niego zadowoleni, ta protekcja nie kosztowała mnie drogo.
Frank Sikura przyszedl znów
z Paola. Była już jego oficjalną girlfriend i wyprowadziła się z "ruminghousu".
Kuba odgrażał się, że kur~~ę zabije, a Franka spuści ze schodów, ale skończyło
się na groźbach. Wiedział, że Frank Sikura nie góral z Głodówki i przy
jego kanadyjskich układach i powiązaniach łatwo można za ten abuse powędrować
za kratki.
Skreślił więc tylko Paolę
ze swego życiorysu i więcej o niej nie mówił. Spotykając Franka w naszym
domu, udawał, że go nie widzi. Koledzy z piekarni oszczędzili Kubę i mu
nie dokuczali. Nawet Major, gdy się z nim "troczył", z tego nie żartował,
co przy jego ciętym języku było dużym poświęceniem. Bardzo mi się ta męska
solidarność spodobała.
Obecność Paoli Malina uznała
za fakt dokonany. Frank oddał jej tyle przysług, zwłaszcza w czasie porwania
Jorgusia, że teraz traktowała jego przyjaciółkę jak swoją własną i wycałowała
serdecznie, a do sprawy działalności Paoli w "Szpilce Erosa" nie wracała.
Trudno więc było stwierdzić, ile w tym, co kiedyś mówiła, było kobiecej
zazdrości, a ile prawdy. Stojąca teraz obok Franka z uduchowioną twarzą,
a przed chwilą klęcząca przed głównym ołtarzem Paola absolutnie mi nie
pasowała do show-biznesu Zygfryda Holsta.
W kościele zjawił się redaktor
z "National Post" Greg Clark, poproszony przez Franka Sikurę o notatkę
ze ślubu, oraz zamówiony przez nowożeńców zawodowy dokumentalista ślubów
i pogrzebów Rafał Groń z kamerą ustawioną na trójnogu.
Ilekroć Gronia widzę, przypomina
mi się powiedzonko Andrzeja Jareckiego. Był słynny narciarz Franciszek
Groń-Gąsienica i w "Przeglądzie Sportowym" po jakichś mistrzostwach, w
których go zabrakło, ukazał się tytuł: Bez Gronia puchy w kombinacji! Andrzej
często, gdy cierpiał na brak grosza, powtarzał te "puchy bez gronia
w kombinacji". Z mojej gazety, która miała swoje wpadki, tylko nie z tytułem,
a artykułem, wziąłem Wieśka Stockiego. Z prasy polonijnej zaprosiłem w
imieniu nowożeńców Stasia Stolarczyka, naczelnego "Związkowca", z którym
znakomicie współpracuję. Wesoły Staś, dusza towarzystwa i mistrz pieśni
biesiadnej, zapewniał pogodny nastrój wesela. Ze zdziwieniem spostrzegłem
w rogu nawy reportera z "Głosu Toronto" Starościaka z wycelowanym na mnie
obiektywem. Musiałem przyznać, że mój "nowy kumpel" Zdobek Dąbrowa czuwa.
Skądś dowiedział się o ślubie (może od Wiesia Stockiego) i pchnął Starościaka.
Ciekawe, co napiszą.
Ślubu udzielił ksiądz Kazimierz
Musiał, spowiednik i stary - od ponad pół wieku - przyjaciel Stacha. Podobnie
jak pan młody trzymał się znakomicie mimo tylu przejść w Rosji. Przemówił
do nowożeńców krótko i ciepło. Zwłaszcza do Stacha. Czuło się, że przyszłe
szczęście Farmera leży mu na sercu.
Padły rytualne słowa przysięgi
o dochowaniu wierności małżeńskiej i wzajemnym wspierania się w tym związku
aż do śmierci. Następnie doszło do wymiany ślubnych obrączek. Stachowi
z wąskim palcem Maliny poszło gładko, Malinie z jego grubym paluchem nieco
trudniej, ale uporała się. Nastąpił pierwszy małżeński pocałunek. Farmer
złożył go nieco wstydliwie, jeszcze po dziadkowemu. Czułem jednak, że w
nocy, zgodnie z wyznaniem w ogierni, ostro weźmie się do galopu.
Na końcu my, świadkowie,
dokonaliśmy formalności. Podszedłem do księdza Kazimierza wraz z ciotką
Zochą, która z emocji dostała malinowych wypieków, i złożyliśmy godnie
nasze podpisy w dużej księdze parafialnej.
Jako solistka wystąpiła Margaret
Maye. W rewii moich piosenek śpiewała tytułowy szlagier, a tu swoim mezzosopranem
pociągnęła oczywiście Ave Maria. Akompaniował jej Józio Sobolewski, który
wrócił szczęśliwie z dalekiego rejsu na Alaskę. Józio, nim skończył konserwatorium
w Warszawie w klasie fortepianu, zaliczył w Przemyślu słynną szkołę dla
organistów. Jako mistrza estrady - gra również na saksofonie i akordeonie
- poprosiłem go na to wesele. Jesteśmy w przyjaźni. Z każdego zakątka świata
(Józio koncertuje na luksusowych statkach pasażerskich) przysyła mi kolorową
kartkę. Dobrał sobie gitarzystę i skrzypka, którym był znany mi już Cygan
Misza. Józio z nim często koncertował. Dobrzy muzycy znają się jak łyse
konie. Zadbałem, by wśród gości znaleźli się wykonawcy koncertu, który
po cichu szykowałem. Była więc Marysia Nowotarska z mężem Jurkiem Pilitowskim,
znanym architektem, obecnie świetnym menadżerem "Salonu". Pomogli mi stworzyć
"silną grupę pod wezwaniem". Ich córka Agata przyszła z mężem, legendarnym
piosenkarzem Stanem Borysem. Stan obiecał mi, że w dwa Stany zaśpiewają
na weselu ze Stachem okolicznościowy kuplet, który napisałem.
Gdy po marszu weselnym Mendelssohna
państwo młodzi wstąpili na nową drogę życia, Stach ostrożnie ujął swą młodą
żonę pod rękę. Widziałem w jego płowym, twardym oku łezkę wzruszenia. Musiał
się czuć w tym naszym kościelnym szpalerze jak kiedyś oficerowie jego pułku
idący pod sklepieniem honorowo skrzyżowanych szabel swych kolegów, "wyższej
szarży, panów stworzenia", jak mawiał o nich z przekąsem. Tu nasz honorowy
szpaler był też niezły. Stał konsul generalny RP. W zgodnym alianckim szeregu
towarzyszyli mu bohaterowie ostatniej wojny: lotnik komandor Kerry Gordon,
pancerniak generał Michał Gutowski, porucznik z II Korpusu Tadeusz Gonsik,
powstaniec warszawski Jurek Pilitowski z AK oraz major LWP Jarosław Wawrów
i politycy kanadyjscy: senator Stanley Haidasz i wiceprezydent Toronto
Chris Korwin-Kuczyński...
Teraz miała nastąpić pierwsza
niespodzianka. Gdy młoda para była w połowie kościoła, dałem znak. Z wysokiego
chóru gruchnęła ukochana pieśń trębacza 7. Pułku Wielkopolskich Strzelców
Konnych wachmistrza Stanisława Szewczyka. Trzej moi śpiewacy - Janusz Wolny,
Michał Kuleczka i Krzysztof Jasiński - jak trzej słynni tenorzy - wraz
z Józiem Sobolewskim przy organach, huknęli zgodnie jednym operowym głosem:
Barwny ich strój! Amaranty
zapięte pod szyją!
Och, Boże mój! Jak ci polscy
ułani się biją!
Ślubny szpaler drgnął. Zerwały
się brawa i okrzyki: "Łau! Its great! Gorgeous!".
Ludzie wychodzący z pobliskiej
restauracji ciekawie wsunęli głowy do kościoła. Takiego ślubu, tak różnej
i tak szczęśliwej młodej pary dawno nie widzieli. Pan młody prowadził swą
żonę jak na paradzie zwycięstwa. Był w tej chwili prawdziwym panem stworzenia.
I najwyższą szarżą. Niewątpliwie...
|