MÓJ SEN O POTĘDZE

Nazajutrz po pogrzebie spotkałem się z doradcami Stacha i dowiedziałem się, że ten mądry, stary kot, jak go nazywał Piotr, liczył się ze swą rychłą śmiercią i przygotował dokładny testament, w którym punkt po punkcie spisał ostatnią wolę.
Chciał być pochowany na polskim cmentarzu w Toronto, a serce miało spocząć w jego rodzinnych Wieloszycach obok rodziców i rodzeństwa. Tu znów porównanie z sercem Marszałka złożonym na wileńskiej Rossie nasuwało się samo. Kara klacz Aleksy miała wziąć udział w pogrzebie, a potem przejść pod opiekę Majora na farmie pod Orillią. Spełniając ten warunek, Major otrzymywał kolejną zniżkę przy kupnie farmy. Rzeźbę Aleksy miał zrobić Andrzej Pawłowski. Stach chciał, by posąg ten stanął na farmie pod Orillią. Zabezpieczył swą żonę Malinę i pasierba Jorgusia tak, że do końca życia nie musieli się o nic martwić. Bojąc się, że nieobliczalna Malina może jakimś lekkomyślnym ruchem wszystko "prześwistać", zabezpieczył niektóre kapitały i kontrolę nad nimi powierzył swym dotychczasowym doradcom. Wyraził życzenie, by spora kwota czekała na Piotra Bielskiego. Do jego uznania pozostawił decyzję, czy zechce ją podjąć. Była bezterminowo złożona w depozycie banku na jego nazwisko. Stach prosił, by pośmiertne wspomnienie Piotra po jego prawdziwej śmierci zostąło powtórzone.
Wreszcie dla mnie zostawił list, który wręczył mi Nathan Kolman. W dużej kopercie znalazłem małą kratkowaną kartkę. Niezgrabnymi kulfonami, z błędami ortograficznymi, których nie będę przytaczał, Stach pisał:
"Drogi Jarek!
Bardzo cię polubiłem i wiele żem zrozumiał z Twoich słów. Dzięki Tobie i Pietrkowi wiem, że nie tylko pieniądz w życiu ważen, ale dusza też. Zwłaszcza miłość, która zbyt późno do mnie przyszła. Gdy umrę i mnie już nie będzie na tym świecie, nie mów nic Malinie o trzeciej wróżbie tej Zoricy i o tym, com Ci w ogierni mówił. Moja Żona nienawidzi tej dyjablicy i byłaby na mnie zła, żem jej wierzył. Rad byłbym bardzo, gdybyś Ty o mnie jakiś "fajn artik" napisał. Zostawiam Ci grajcar, abyś był wielki Puryc i mógł se spokojnie swe książki szrajbować, koniu polny! To by było tyle tych ziemskich spraw. Kończę, bo jutro trza mi w czas wstać. Może ten dzień przeżyję. Bądź mi zdrów. Myśl o mojej Malinie i nie zostawiaj jej samej. Trzym się ciepło, brachu. Twój Stach".
Nie przeżył tego dnia. A grajcar, o którym pisał, to było roczne stypendium twórcze. Miałem je pobierać w miesięcznych ratach.
Napisałem oczywiście, o Farmerze dłuższe wspomnienie. Dołączyłem do niego parę zdjęć. Dwa z wczesnej młodości i to ostatnie, które robiłem w stajni. Jak stoi przy swej karej klaczy Aleksie uśmiechnięty, ze szczęśliwą twarzą lwa Bongo. Nie zdążył tego zdjęcia obejrzeć, ale myślę, że by mu się spodobało.
A potem odszedłem z redakcji i bez chwilowych trosk materialnych jak koń polny wyjechałem do So-ho-misha, aby szukać w tej poindiańskiej osadzie natchnienia.
Ten komfort duchowy zapewnił mi nie żaden rząd, czy inne zacne grono mendoznawców specjalistów, ale prosty chłop z rzeszowskiego Stanisław Szewczyk. Łebsko spekulując ziemią, i dla mnie znalazł szczęśliwy ląd.
Korzystając z niego w gościnnym domu Barbary Skiby, błądziłem teraz wśród pustych "kateczy", do których nikt o tej porze nie przyjeżdżał. Na plaży jak martwe ryby leżały łodzie wyciągnięte do góry dnem, a na wodzie kołysały się motorówki, wreszcie ciche. Bez ich smrodu i szumu jezioro odetchnęło. Wojtek Szczucki mógłby tu wyć do woli. Byłem w So-ho-mishu jak Indianin z plemienia Muskoka, po którym tylko nazwa została. Czarne ptaki szybowały na siwiejącym niebie, gięły się na wietrze zeschłe golden rods, takie, w których leżał Walcmistrz rażony piorunem. Ten piorun otworzył mi złotą erę, zgodnie z ulubionym przysłowiem rejenta Wolisza, ojca Gracji. Mój Buszmen Webster, zaryty w liściach po ogon, machając nim ze szczęścia, potwierdzał tę mądrość.
Z rana dla utrzymania formy, wierny wodolecznictwu, biegałem po oszronionej trawie, aż stopy marzły na kość, a w słoneczny, listopadowy dzień odważyłem się wykąpać, bijąc swój rekord życiowy. Ostatni raz tak wariacko wszedłem do wody w czynie majowym w Popowie nad Bugiem w 1976 roku, będąc na daczy u mego przyjaciela Henryka Urbanowicza. Henryk zrobił mi zdjęcie, na którym stoję z wypiętym torsem, w białych slipach i z lwią grzywą. Teraz z resztką piór na głowie wskoczyłem jak doński Kozak w przerębel i zaraz wyskoczyłem. Po tej "przecierce" stwierdziłem, że przeskoczyłem sam siebie. To też się liczy. Zgodnie z wolą Farmera, jako wielki Puryc trzymałem się ciepło. W harcie ciała pobiłem nawet księdza Kitę.
Co do ducha zaś, to ukojony nocną ciszą patrzyłem w księżyc, który srebrzył kanadyjskie sosny, i marzyłem o dziele życia. Moim opus magnum.
I w tę noc miałem sen. Tak wyraźny, jak sen Farmera o Jasnym Czesiu. Śniło mi się, że działam w Związku Literatów Polskich i ja sam w imieniu wszystkich pisarzy wydelegowany zostałem do Rzymu. Tam przyjął mnie na prywatnej audiencji Jan Paweł II. Klęknąłem i ucałowałem Ojca Świętego w rękę. Zresztą same nogi z wrażenia mi się ugięły. Papież, którego widziałem jasno i w kolorze, nachylił się do mnie i patrząc mi prosto w oczy, powiedział: "Pan zdaje sobie sprawę, panie Jarku, że takich pisarzy jak Stefan Żeromski i pan nie mamy w kraju wielu. Jest pan wielką osobowością. Największą. Chyba wie pan o tym?!" - urwał, czekając na moją odpowiedź.
- Yhy - odparłem krótko.
A potem biegałem po Krakowskim Przedmieściu z petycją. Musiała to być bardzo ważna petycja, bo był ze mną Andrzej Jarecki, przywódca zawieszonego ZLP. Z Andrzejem od pierwszego roku studiów biegaliśmy razem. Byliśmy jak papużki nierozłączki i często nas mylono. Jarek - Jarecki to łatwo. Jeszcze przed paru laty podszedł do mnie na Dworcu Centralnym w Warszawie stary widz STS-u-i spytał: "Niech mi pan powie szczerze, czy pan jest Abramow, czy Jarecki, bo ja was zawsze mylę!".
Teraz Andrzej w tym śnie gdzieś znikł. Wpadłem na UW, krążyłem po kamiennych schodach, błąkałem się w mrocznych piwnicach i korytarzach, z których nie mogłem wyjść, a za mną biegła zdyszana Wandzia. W rozpaczy krzyczałem do niej: Boże! Wandziu! Co za faux pas! Jak ja mogłem tak powiedzieć?! Zamiast skromnie odrzec: "To Ojciec Święty jest największą osobowością, a ja szarak jak miliony innych", bezwstydnie stęknąłem "yhy". Co za hucpa!
Ale po tym esprit de 1'escallier dalej biegałem po schodach, nie mogąc tego "yhy" wybiegać. Znów znalazłem się w Rzymie. Chcąc dotrzeć do papieża, wpadłem do jakiegoś watykańskiego lochu, który przypominał książkowy schron Cesare w arabskiej księgarni Selima. Mur Christian books zagradzał mi drogę. Miotałem się bezsilnie wśród ich złoconych grzbietów. Wreszcie obudziłem się i z ulgą stwierdziłem, że to sen.
Po chwili zacząłem nad nim dumać. Miał swą logikę i nie spłynął z księżyca. Na pomnik Jana Pawła II patrzyłem na Roncesvalles w czasie pogrzebu Farmera. W rozmowie ze Stachem przytoczyłem odpowiedź Żeromskiego na pytanie: "Czy pan pisarz gminny?!" "Nie. Polski". O Żeromskim pisałem przy okazji odwieszenia PEN-Clubu w "Związkowcu", pierwszy raz pod swoim nazwiskiem. A gmina jak refren przewijała się wszędzie.
A teraz, co tu kryć, marzę o pieśni gminnej, która trafi pod strzechy.
Bo gdybym nie marzył, nie porywałbym się z motyką na słońce. Pycha autorska odebrała mi rozum i oderwała od ziemi. Inaczej nie pisałbym po Żeromskim, Sienkiewiczu, Conradzie, Witkacym, Gombrowiczu. Nie ślęczałbym w San Diego u Jurka Barankiewicza w cudownej Kalifornii i walił w maszynę do pisania, aż Jurek wołał z lękiem: "Pisarzu miły. Nie szalej! Zapracujesz mi się na śmierć. Zanurz przynajmniej gatki w wodzie!". 
Nie zanurzałem. Duch Atlantydy przesłonił mi Pacyfik.
Nie jestem więc jak miliony. Przeciwnie. Uważam się za wieszcza. Arcywieszcza specjalistę. I jeśli jestem kawał mimozy od prozy - to arcyprozy. A nawet ci, co mówią do mnie mistrz i chief, nie widzą we mnie prometeizmu, który Ojciec Święty w mig zauważył, zrównując mnie z Żeromskim. Pisarzem polskim, nie gminnym.
Mam więc w sobie to samo szaleństwo, co nieszczęsny Newyorker, któremu tak współczuję. Gdy jako Limayer wciąż niespełniony i nienasycony, targany na przemian przez pychę autorską i dumę rodową, pcha się na sam szczyt, gardząc dobrami Budziejówka. Tam jego kryjówka. Wśród prekolumbijskich gór, czując pod stopą starą kulturę Inków, a nad sobą niebo moralne Kanta, jak maniak z La Manczy walczy z wiatrakami, wierny swej naturze. Literaturze. A zamiast ośnieżonych Andów widzi zawsze Giewont - naszego śpiącego rycerza Tatr z krzyżem na skalnej przyłbicy. Bo tego garbu, niestety, nie przeskoczy nawet na najbardziej śmigłym rumaku.
To ja jestem właśnie taki, praktycznie rzecz biorąc... Dlatego uruchomiłem ten stary młyn. I napisałem tę książkę. A "yhy" ukazało prawdę. Nagą prawdę.
 
 
. Jarosław Abramow-Newerly
 

ARCHIWUM

 


 

 


BIULETYN POLONIJNY, Postal Box 13, Montreal, Qc H3X 2T7, Canada; Tel: (514) 336-8383 fax: (514) 336-7636, 
Miesięcznik rozprowadzany bezpłatnie wśród Polonii zamieszkującej obszar Montrealu i Ottawy. Wszelkie prawa zastrzeżone.