MOJE "UCHO" MNIE NIE ZAWIODŁO
Przy deserach znalazły się
obiecane przez Farmera najdroższe wina i szampany z jego eksportowej piwnicy.
Major poczuł się w obowiązku to zaznaczyć. - Chciałem tylko łaskawie państwa
poinformować, albowiem panu młodemu przez skromność nie wypada, że, opróżniając
ten kieliszek, przepijam, no, może nie pół, ale ćwierć dobrego samochodu.
Tak że zachęcam państwa do picia jego zdrowia! Jest wyjątkowo cenne!
Po sali przeszedł szmer
uznania i ciekawości, co to za wyszukane wino, a gdy Major odpowiedział,
zerwały się oklaski. Odśpiewano Dwieście lat na cześć hojnego fundatora,
a potem Staś Stolarczyk nie zawiódł i kierując swój kieliszek w stronę
Maliny i Stacha, zaintonował swym silnym, góralskim głosem znaną pieśń
biesiadną:
Przepijemy naszej babci
domek mały! Domek mały! Domek mały!
Jak jest, to szelest! -
przypomniałem sobie skrzydlate słowa mamy Jurka Markuszewskiego, które
teraz pan młody wcielał w życie, świstając banknotami. Na jego stanowcze
życzenie wypiłem brudzia z Maliną. Nie wiem, czy był to Rothschild 1873,
ale na pewno nie sikacz. Swoją cenę miał. Skończyło się więc z Maliną mistrzowanie,
a zaczęło jarkowanie. Wandzia z nowożeńcami też przeszła na ty.
Był więc najwyższy czas
na część artystyczną. Prezydialny stół usunięto, państwo młodzi przenieśli
się do honorowej loży na sali, a na scenę weszli artyści. Józio Sobolewski
ze swymi muzykami zasiadł przy fortepianie.
Cały mój ansambl, z trzema
basami barytonami na czele, odśpiewał nową wersję ukochanego marsza Farmera
Barwny ich strój:
Skromny ma strój! Ułan Stach
zawsze z lancą do boju!
Co trzymał ją - jak pod
Kutnem - na farmie w spokoju!
Lecz nagle wstał. Ruszył
w bój jak ułani najpierwsi!
I za to ma - malinowy amarant
na piersi!
Malina przytuliła się do
Stacha i skandowane brawa przerwały dalsze słowa. Humor słowny zmienił
się w sytuacyjny, zawsze lepszy. Miałem szczęście. Wiersz nastroił salę
i dalej poszło jak z płatka. W kabarecie zawsze dwie strony grają. Sala
też. Jak sami artyści, to nie jest najlepiej. Aktorzy odetchnęli, dostali
ostrogę w bok i pocwałowali już dalej bez przeszkód.
Mój monolog o Zdobku i Robku
wygłosiłem sam. Trybiki zaskoczyły, bo była to woda na młyn dla wszystkich,
którzy mieli serdecznie dość Dąbrowy, jego arogancji i pychy z posiadania
koncernu prasowego. Z dziką satysfakcją wyławiali każdą moją aluzję. W
tym młynarskim występie byłem prawie jak Młynarski, bo nawet Wojtek Szczucki,
stroniący od Polish Community, niektóre aluzje złapał, co świadczyło, że
wyszedłem z polonijnych opłotków. Duet dwóch Stanów też nie zawiódł. Stan
Borys zaczął:
Ja jestem Stan i pan jest
Stan,
Ja proszę, panie Stanie,
Niech ze mną pan swój nowy
stan
Uczci i teraz wstanie!
A gdy Stach wstał, ciągnął
dalej, prosząc, by bisował z nim ostatni wiersz.
Od razu lżej, gdy wstaje
Stan!
Więc wiwat wszystkie stany!
I chwalmy razem błogostan!
W dwa Stany jak tytany.
- Śmiało! Cała sala śpiewa
z nami ! - nabijał klaskaniem rytm. - W dwa Stany jak tytany! - skandował,
przytupując.
Po chwili cała sala śpiewała
z nimi. W ten sposób mój przyjaciel Stan w nowym stanie zadebiutował ze
Stanem Borysem w duecie jako aktor, miastowa franca. Jako satyryk specjalista
miałem więc na swym koncie jakiś cud na tym weselu.
Zgodnie z planem, powiedziałem
parę słów w obronie Piotra i o naszym polskim piekiełku, co zostało dobrze
przyjęte. Było trochę kanadyjskich gości, jak Kerry Gordon, czy Neryssa,
więc nie chciałem przedłużać prania naszych brudów. W końcu to wesele,
nie stypa, więc dość smutnych spraw. Ruszyła orkiestra, łagodząc obyczaje.
Nasz weselny bal rozpoczął modny polonez Wojciecha Kilara z filmu Pan Tadeusz
Andrzeja Wajdy.
Stach w pierwszej parze
poprowadził Malinę. Ze zdziwieniem stwierdziłem, że dobrze sobie radzi.
Nie drepcze koło niej ani nie gubi rytmu. Z fasonem, zamaszytym krokiem
prowadzi ją pewnie za rękę jak swoją karą klacz Aleksę za uzdę. Dobry znak
na przyszłość. Tańczyłem z Wandzią. Przed nami sunęła ciotka Zocha w sukni
od japońskiego mistrza mody Isseya Miyake, prowadząc troskliwie Jorgusia.
Jemu polonez szedł gorzej. Może ze względu na przydługie spodnie, które
podwijały mu się pod buty. W połowie weselnego korowodu Wojtek Szczucki
trenował swą Neryssę, pokazując jej, jak naszego poloneza należy tańczyć.
Miet każdym gestem i zamachem nogi przypominał nam, że jest zawodowym artystą
teatru, filmu i estrady. W kabotyńskiej pelerynie i czarnym kapeluszu borsalino
z szerokim rondem wyglądał jak baron cygański z operetki Straussa.
Frank Sikura z Paolą tańczył
super, podobnie jak Leszek Wawrów. Nie dziwiło mnie to, bo wiedziałem,
że obaj ćwiczyli narodowe i ludowe tańce w polonijnym zespole "Biały Orzeł"
i krok mieli opanowany. O Majora się nie martwiłem. Ktoś, kto w piekarni
tak defiluje jak za marszałka Rokossowskiego, da sobie radę. Mój bohater
z Kładki przez Atlantyk Tadeusz Goncik, Tadzio Blondas, jak go nazywały
panny w Nowogródku i Bejrucie, mimo operacji kolana poloneza z Pana Tadeusza
nie darował, podobnie jak drugi kresowiak, Jan Dobrucki. Pan Jan tańczył
ze swą młodą kanadyjską żoną Marilyn jak w Czortkowie na balu w gmachu
Admiralicji. Bohaterkę Nawiało nam burzę Olgę Wawrów porwał w tany Jan
Korsak, nasz inspektor tytoniowy na okręg Probużna. Moją Marysię poprowadził,
jak przed wojną inne panny w kasynie oficerskim, generał Michał Gutowski.
Udało się jej w dalekiej Kanadzie zatańczyć z "Podkomorzym"- ostatnim,
co tak poloneza wodzi. Dosłownie...
Na końcu weselnego korowodu
z dużym wdziękiem sunęła para chińskich kochanków Zhing-Ping i Yu-Ming.
Prowadził mniejszy Yu-Ming. No proszę, pomyślałem. Znaczy on mężczyzna.
Byłem pewien, że odwrotnie. Wyjaśniła się chińska zagadka, kto ojciec,
kto matka. Więc to jednak drobniejszy Yu-Ming jest ojcem białej polarnej
suki China Cookie. Potrzeba było aż naszego poloneza, by sprawa się wyjaśniła.
Po tańcach znów były występy.
W przerwie między numerami na scenę wszedł Miet, który psychicznie nie
wytrzymał, że nie uwzględniłem go w obsadzie, i postanowił sam się wypromować.
- Zawodowy aktor z Wrocławia
Mieczysław Woźniak kłania się nisko! - zapowiedział się i czekał na brawa,
ale tylko Ada zaklaskała. - Chciałem podziękować cudownym wprost państwu
młodym - ciągnął głosem niższym od krowy, jak śmieją się z takich modulowanych
basów aktorzy - że miałem zaszczyt znaleźć się na tym weselu. Jest to dla
mnie spektakularne przeżycie, azaliż z tego względu, iż z weselem łączy
mnie wiele. Jako aktor Teatru Polskiego we Wrocławiu - przypomniał znów-
w Weselu Wyspiańskiego grałem Pana Młodego, co zapewne ucieszy naszego
pana młodego, he, he. - Spojrzał wymownie na Stacha, ale żart nie strzelił.
- W Weselu Figara kreowałem Figara, a w Weselu raz jeszcze Marka Nowakowskiego
odtworzyłem wszystkie postaci tego opowiadania, które sam przerobiłem na
monodram. Jeździłem z nim po kraju z wielkim sukcesem, o czym świadczy
pierwsza nagroda na Festiwalu Teatru Jednego Aktora we Wrocławiu - tokował
jak głuszec, nie słysząc gwaru na sali. - W związku z tym chciałem państwu
zaprezentować fragment monologu z mojej pamiętnej roli z Marka Antoniusza
Szekspira, oczywiście, jeśli państwo łaskawie się zgodzą? - zawiesił głos
w oczekiwaniu. Odezwały się nieśmiałe słowa zachęty, ale i bez nich by
ruszył. Był zdeterminowany i nastawiony na sukces. Mimo dużych wysiłków,
wypadł blado. Po głębokim ukłonie z ręką na sercu zebrał tak zwane miękkie
brawa. Niezrażony tym, koncertował dalej, tym razem w lżejszym repertuarze.
Znów pochwalił się, że występował z dolnośląską Estradą i w kabarecie "Kalambur"
u swego przyjaciela Bogusia Litwińca, który teraz jest senatorem, ale z
którym dalej są w świetnej komitywie. Po tej samoreklamie zaczął recytować
znany pewniak Hemara, którego mistrzowski humor ciężko zatłuc. Okazało
się, że można. Góra znów urodziła mysz.
Jednak halabardnik. Piotr
ma rację, stwierdziłem, gdy szczęśliwie zszedł ze sceny. Mimo widocznej
klapy, Adzie się spodobał. Z zachwytem rzuciła mu się na szyję i całując
go czule, gratulowała sukcesu. Przyjął to jako należny hołd.
Skrzyżowaliśmy wzrok z Majorem.
Przyszłość milionów Bruno Joya przepisanych na żonę nie wyglądała najlepiej.
Po chwili do Mieta i Ady podszedł Frank Sikura z Paolą i przez dłuższy
czas rozmawiali, śmiejąc się głośno. Miet opowiadał jakiś kawał. Widać
prywatnie był lepszym artystą. Bywa.
Kiedy Miet z Adą zostali
sami, podszedłem do nich i zagadnąłem, że podobno jest genialnym imitatorem
i parodystą. Szkoda, że w tym repertuarze nie wystąpił.
- A kto panu o tym powiedział,
mistrzu? - zainteresował się.
- Piotr Bielski - odparłem.
- Ach, Pietruszka. No, tak.
On ma prawo. Parę kawałów mu w życiu zrobiłem - zaśmiał się. - Ostatni
numer nawet nieźle wyszedł...
Wszystko było jasne. Tym
razem moje "ucho" nie zawiodło. Było wierne. Piotr nie zmyślał. Frank Sikura
w tamtym telefonie to był on.
|