Na lotnisku w Chicago już
moja rodzina na mnie czekała. Nawet ich się nazbierało niemało, na czele
stał wój z moim ślubnym zdjęciem sprzed dwudziestu laty. I chociaż byłam
teraz bez welonu i o pięćdziesiąt kilo cięższa, to jakoś żeśmy się rozpoznali.
Płaczu było co niemiara, a radości jeszcze więcej. Lotnisko ogromne, ludzi
jak na odpuście, czarnych, skośnookich, jakie chyba rasy są na świecie,
to tutaj zjechały. Zapakowali mnie do takiego dużego samochodu i wiozą
przez to Chicago do swojego domu. A miasto ogromne, samochodów bez liku,
pędzi to na oślep, światła tylko migocą, aż w oczach ćmi, jakieś reklamy
nie wiadomo po co; u nas reklam nie ma, a i tak ludzie wszystko wykupią.
Po jakiejś godzinie dojechaliśmy
do domu. Dom jak dom, podobny do naszej stodoły, tylko mniejszy. Ale w
środku - aż mnie zatkało
- luksusy po prostu!!! Wszędzie
jakieś karpety*, a co ozdóbek, to świnki jak żywe, to żaby, aż się w oczach
mieni. Wszędzie tylko automatyzacja, nawet woda w wygódce na niebiesko
zafarbowana, jakieś siałery**. Telewizor to ma dwanaście kanałów, u nas
dwa, a nie ma co oglądać, a tutaj patrzą w te dwanaście i głupieją potem.
Zaprowadzili mnie pod ten siałer i położyli na takim łóżku, co to wodnym
nazywają, znaczy się materac z wody. Spać nie mogłam, bo to cholerstwo
i kołysze się, i chlupoce, ale jakoś do rana przetrzymałam. Rano po śniadaniu
prezenty rozdałam. Nawiozłam tego sporo, bo i srebrne lisy, bursztyny,
polski spirytus. Dwie krowy poszło na to z obory. Rodzina niby trochę się
boczyła, że za dużo, że nie potrzeba, ale się wszystko spodobało.
Zmieniła ta Ameryka tych
polskich ludzi, oj, zmieniła, mowę polską zapominają, dzieci to tylko po
angielsku. Po ludzku z nimi też nie porozmawiasz, bo tylko o jakichścić
byznesach mówią. Tylko wuja tęsknica rozebrała, jak się tej domowego wyrobu
siwuchy napił.
Anielciu - mówi do mnie
- a te grusze na górce Jaśkowej dalej stoją, a o miedzę dalej się kłócą?
Oj, wuju - mówię - stoją,
a o miedzę też dalej walki toczą; jak Jaśkowy syn sąsiadowi orczykiem dołożył,
to się do tej pory lekuje.
Ot Polska! - rozpłakał się
wuj. - Tam to dopiero życie, nie to, co tutaj.
Zaraz potem te moje kuzynki
zrobiły naradę i powiedziały, że u nich byłoby mi niewygodnie, gdyż dom
za mały i że znalazły mi mieszkanie. A że śpieszyły się na jakieś pardy***,
to mam się zaraz szybko zebrać, to mnie zawiozą.
Zawieźli mnie do takiej dzielnicy,
co się Jackowo nazywa.
-- Tutaj będziesz miała
dobrze - mówią mi. - Polaków tu dużo, jak wyjdziesz na ulicę, to jakbyś
w Grójcu na odpuście była. Same swojaki, dobre miejsce dla ciebie.
Patrzę, faktycznie, ludzie
po ulicy spacerują, polskie sklepy, kiszki i kiełbasy na wystawach. Zupełnie
jak w Polsce przed wojną. Nawet widać, co poniektóry na gumowych nogach
idzie albo na latarni wisi. Boże, jak u nas! Omal się nie rozpłakałam,
tak się rozczuliłam.
Zatrzymaliśmy się przed
jakimś domem. Nawet ładny, piętrowy, ot nieźle będę sobie mieszkać - pomyślałam.
Każą mi iść na dół, ot Ameryka, nawet na dole luksusy. Schodzimy na ten
dół, a tu ciemno, zimno, jakbym się w grobowcu znalazła, aż mnie dreszcze
przeszły. Jak zapalili światło, to zdębiałam: zwykła brudna piwnica, ciemna
i wilgotna.
- Tu będziesz mieszkać -
mówią mi. - Tanio i blisko wszędzie, nie dla luksusów tutaj przyjechałaś.
- Jak tu mieszkać? - rozpłakałam
się.
- Nie bucz głupia - mówi
mi moja rodzina. - Ludzie tu latami mieszkają i to nawet doktory, inżyniery,
to i ty się przyzwyczaisz.
Dali mi dwadzieścia dolarów
i szybko pojechali, bo się śpieszyli na te pardy. Rozglądam się i widzę,
że ta piwnica podzielona na takie zagrody. W jednej takiej zagrodzie ja
mam mieszkać. Łóżko na cegłach, krzywy stolik i to wszystko. Siadłam na
tym łóżku i rozpłakałam się; po co ja tutaj przyjechałam, czy nie lepszy
w domu suchy kawałek chleba? Mam tę swoją Amerykę! Lecz po chwili uspokoiłam
się i mówię do siebie: - Anielka, musisz być dzielna, nie po luksusy tu
przyjechałaś, ale po dolary. Luksusy to będziesz miała w domu, jak tych
dolarów nawieziesz.
Łyknęłam sobie trochę wódki,
której przezornie jedną butelczynę zostawiłam, i zaraz zrobiło mi się raźniej.
Zaraz też z tych zagród zaczęli wychodzić ludzie, wypytywać się, co w Polsce.
Wychudzone to, wymizerowane, aż żal patrzeć.
- Rodaki kochane! - ryknęłam
płaczem, który rozrywał mi piersi.
- To tak żyjecie w tej Ameryce,
takie to dobrocie macie?
Popłakaliśmy się wszyscy.
Każdy z nich ma rodzinę w Polsce, a tutaj przyjechali jak ja, na zarobek.
Do północy opowiadali mi o swoich strapieniach, o Ameryce. Włosy mi dęba
stawały, bo to i gwałty na
każdym kroku i morderstwa.
Gdyby nie wstyd i te dolary, to zaraz jutro bym do Polski wracała.
Na drugi dzień, że to była
niedziala i moi sąsiedzi nie musieli iść do roboty, poszliśmy na miasto.
Sklep na sklepie! Wszystko czego dusza zapragnie i nawet kolejek nie ma.
A sklepy prawie wszystkie polskie, jeden wprost na drugim. Tu wołają, że
buty tanie, tam, że sukienki, gdzie indziej, że kalesony. A w każdym sklepie
najtańsze i najlepsze. Co prawda, to te sklepiki maleńkie, ciasne, nie
to co u nas. U nas to pawilony piękne, ogromne, tylko jakieś niepakowne,
nigdy nic w nich nie można było kupić. A tutaj maleńkie to, a towarów pod
sufit, bierz i przebieraj jak w ulęgałkach. Te Amerykany to jakiś rozlazły
naród, łażą po tych sklepach, przebierają, nosami kręcą i mało co kupują.
A sklepowe to też jakieś takie nachalne, nie dadzą człowiekowi spokojnie
pooglądać, tylko co chwila: W czym mogę pomóc?" - nagabują.
U nas sklepowa to persona,
jak kogoś nie chciała zauważyć, to choćbyś godzinę stał, ona cię nie widziała,
trzeba było wprost w rękę całować, aby coś podała. Patrzę na te pełne półki
i myślę: dać tu naszych ludzi, od północy kolejkę by robili, a jakby jeszcze
ktoś krzyknął, że będzie podwyżka... W trymiga sklepy by ogołocili! Właściciele
nie nastarczyliby towaru dowozić.
Ale tutaj, widać, tych podwyżek
tak szybko jak u nas nie robią, to i naród nienawykły.
A jak ci ludzie cudacznie
poubierani, o Maryjko! Te kobiety w jakieś pióra, peleryny, niektóre to
wprost gołymi zadkami świecą, tfu, obraza boska! Jedną to widziałam nawet
w takim kapeluszu z puszek po piwie. Ja w takim stroju to nawet do dojenia
krów bym się nie wybrała, boby krowy mogły mleko zgubić. U nas jakby tak
wystrojona paniusia na ulicę wyszła, to wnet by ją milicja zgarnęła i do
czubków. A tutaj cóż, Ameryka, każdemu wszystko wolno. Żadnego ładu i porządku.
Jak mi mówili, to nawet policjant nie ma prawa zaczepić, bo zaraz do sądu
lecą. Słowem ładu żadnego, nie to, co u nas - i uszanowanie, i strach przed
władzą.
Po ulicach tych dzikich,
znaczy się czarnych, też dużo widać. Chciałam nawet jakiemuś Murzyniątku
dać parę cukierków, bo jak słyszałam, biedota to aż strach, nie mają co
jeść, pracują ciężko, słowem rasizm, jak to u nas uczenie nazywają. Ale
skrzyczeli mnie i nie pozwolili nic dziecku dać.
- Im lepiej aniżeli nam
- mówią mi. - Popatrz, jakimi autami się rozbijają, a jakie przywileje
mają. My wobec nich to jesteśmy niewolnikami.
Bzdury gadacie - myślę sobie.
- Już ja dobrze wiem, jak to jest naprawdę. Mało to w Polsce w gazetach
o tym piszą? Nieraz się popłakałam, jak czytałam o tych niewolnikach, a
w każdej gazecie co tydzień o tym pisali. Nie raz i nie dwa dziękowałam
Bogu, ze nam tak dobrze, a tam te czarne ludziska mękę mają. Biedny naród,
ot co.
* Z ang. carpets [czyt:
karpits] - dywany, kobierce.
** Z ang. shower [czyt.:
szauer] - prysznic.
*** Z ang. party [czyt.:
parti] - tu: przyjęcie.
|