Za tydzień zwołaliśmy zebranie, aby przy ludziach, komisyjnie, wręczyć
prezesowi pieniądze na wiatrak. Parę tysięcy się zebrało, bo naród u nas
honorny i jak trzeba, to centów nie pożałuje.
Wszystko już jest przygotowane. Froncek na honorowym miejscu za stołem,
pod flagą siedzi, Fronckowa palce przed liczeniem dolarów ślini, a tu nagle
jakiś harmider powstał...
- Wiatraki
sobie stawiacie! Pieniądze na byle co marnotrawicie! Medalami się obwieszacie!
Wstyd! Tu, na miejscu, tyle potrzeb, a wy?...
Jakiś chudy, niepozorny, w okularkach, wrzask podniósł. Widać, że dopiero
co przybyły i na Ameryce nic, ale to nic się nie znający.
- Teatru polskiego
nie ma! Radia jak potrzeba nie ma! - darł się coraz głośniej. Dla ludzi
wykształconych pracy nie ma! MarŹnują się. A wy co? Kulturę cofacie! Wiatraki,
nie wiadomo po co i komu, stawiacie! Boże!... Wiatraki... zaczął się śmiać
jak obłąŹkany...
Jakby nas wszystkich obuchem w łeb kto zdzielił. Popatrzyliśmy po sobie
pytająco.
Żadnej opozycji żeśmy się nie spodziewali, bo i skądże, a tu patrzcie ludzie!
Jakiś pomyleniec! A może ze szpitala dla wariatów uciekł? No, no! Faceta
nikt nie zna. Jakiś całkiem obcy. Wlazł bez zaproszenia? Może nasłany?...
Wywrotowiec albo i co gorszego? A może organizację chce rozbić? Ferment
wprowadzić? Każdy tylko gębę rozdziawił i myśli:
- Jak tu do
niego podejść?...
Siedzimy i patrzymy. Okularnik na nas, my na okularnika...
Nagle Zającowa - kobieta już starsza, wyszczekana jak mało która - poderwała
się z miejsca:
- T-Y-J-A-T-E-R!
- wrzasnęła i krok za krokiem, powoli sunie w stronę okularnika. - Tyjater!
- pochyliła nad nim swoją ufryzowaną w loczki głowę i błysnęła złotym zębem,
aż zamigotaŹło. - Tyjatru się zachciewa? Hę? Rozpusta pachnie? Mało to
golizny i obrazy boskiej na świecie? Mało? A wyjdź na Jackowo wieczorową
porą, wstąp do pierwszej lepszej knajpy, a zobaczysz ten swój t-y-j-a-t-e-r!
Nawet bez biletu zobaczysz. Patrzcie go! Tfu! - splunęła.
Naszymi pieniędzmi chciałby
się rządzić! Łobuz! Wichrzyciel!
- Nasze porządki
się nie podobają, co? - syknął Froncek, który dopiero teraz mowę odzyskał.
- Zmieniać by się chciało, ulepszać! A może nas wygryźć! Co? Odpowiadaj...
Patrzta, ludzie, co za paskudŹnik! Nawet radio mu nie pasuje! - zwrócił
się do nas. - A przemówieŹnia prezesa? A ranne zgadule? To wszystko co?
Ślina? Czego więcej potrzeba, czego? Ludzie, trza wam tu większej kultury?
No, powiedzta! Trza?
- Ee, głupi
jakiś...
- Może bez
baby i dlatego taki?...
- Dajta mu
spokój... chory.
- A, widzisz?
- Froncek wbił oczy w okularnika. - Siłą byś chciał, przemocą!! Do rządów
może! Nas, starych, rozumu uczyć!...
- Ludzie! -
okularnika aż poderwało. - Toż wy mnie nie rozumiecie! Żyjecie tylko po
to, aby brzuch napełnić, a przecie człowiekowi nie tylko to do życia powinno
wystarczyć! Popatrzcie, ile mamy organizacji, kółek i licho wie czego jeszcze,
i co z tego? Komu one służą? Jaki z nich pożytek? Co dobrego zrobiły? Jakby
tak razem się wziąć...
- Nasłany!
Jak Bóg na niebie! - szepnęła Marcinkowska. - Ale go przeszkolili...
- Nie ma się
czym traić! - machnął ręką Froncek, aż medale zadźwięczały. - Szpieg! Przysłali
go, żeby nam w budowie przeszkodził! - mrugnął do nas znacząco. - Rozejdźmy
się, jutro w spokoju wszystko załatwimy.
Okularnik jak gdyby zrozumiał, że nas na swoją wiarę nie przekabaŹci, bo
my naród twardy i na dywersję odporny.
Pokiwał dziwnie głową, roześmiał się szyderczo i wyszedł.
- No, tośmy
się go pozbyli! - odetchnął Froncek. - Pomyśleć, ilu takich krzykaczy,
mącicieli dokoła? Ale najważniejsze, że nie daliśmy się wystraszyć.
W spokoju dokończyliśmy naradę.
Za dwa miesiące miało się odbyć poświęcenie wiatraka...
|