Przeczytałam kiedyś w gazecie, że starszy pan szuka kobiety, z którą mógłby się ożenić. Najchętniej to takiej, co to dopiero przyjechała z Polski. Miałam trochę wolnego czasu, to siadłam i napisałam do niego list. Całe swoje życie mu opisałam. Co tam było w przeszłości, to pominęłam, po co ma wiedzieć. List wrzuciłam do skrzynki.
     Po miesiącu, może dwóch, gdy już nawet zapomniałam o tym liście, przyszła odpowiedź. Pisze mi ten człowiek, że przeprasza za to, że tak długo nie odpisywał. Tak dużo bab do niego napisało, że cały czas musiał jeździć i je oglądać. Żadna mu się nie nadała. Każda tylko na pieniądze leci, z miejsca się pyta, ile on ma na książeczce i czy ma obywatelstwo.
     Mnie zostawił na koniec, bo myślał, że mu się może coś lepszego trafi. Ale jak już tyle tych bab pooglądał, to może i mnie zobaczyc. Dla spokojności. Zapowiedział swoją wizytę na sobotę.
     Mieszkanie na glanc posprzątałam. Kolację dobrą przygotowałam. Butelkę wódki na stół wystawiłam. Ubrałam się porządnie, światła pozapalałam, żeby kakrocie nie ważyły się wyleźć i czekałam.
     Już jak tylko w drzwi wszedł, to mi się spodobał. Chłop postawny, starszawy, cygaro w zębach. Prawdziwy Amerykan. Pooglądał mnie ze wszystkich stron, mruknął, że jeszcze jestem niczego sobie i zasiadł do stołu. Jak tylko wziął pierwszą łyżkę jedzenia do gęby, to juz wiedziałam, że mnie nie popuści i żem już prawie tak jakby wydana. Jadł, ze mu się tylko uszy trzęsły. Jak skończył, powiedział, że takiego jedzenia to od czterdziestu lat nie jadł, znaczy się od kiedy z Polski wyjechał. Tylko jego matka potrafiła tak jak ja gotować. Jak skończył, zaproponowałam kieliszek wódki, żeby opić to nasze zapoznanie. Ale on mowi, ze wódki to on nie pije, tylko whisky. A że ja nie miałam akurat tego swiństwa w domu, to wyskoczył do sklepu, żeby kupić.
     Jak wyszedł po tę whisky, to ja szybko do łazienki, raz-dwa nocną koszulkę i szlafroczek przezroczysty założyłam, bo widzę, że to nasze zapoznanie na samej whisky się nie skończy. Jak wrócił i mnie zobaczył w tym przebraniu, to tylko cmoknął. Powiedział, że ja oprócz dobrego gotowania mam też i inne zalety. On jest z takich, co wszystkiego muszą wypróbować zanim kupią, to i te inne zalety chciałby sprawdzić. Ja kontroli się nie boję, to sprawdzał, ile chciał i jak chciał.
     Takie to odbyliśmy tego wieczoru zaręczyny. Chłop mimo wieku mocny, niejeden młodzik by mu siły pozazdrościł. Na drugi dzień rano, już po zaręczynach, mówi mi, że z tym ślubem to nie ma się co spieszyć. Ożenić się łatwo, ale jak będzie później, to trudno przewidzieć.
     Trochę zmarkotniałam. Widzę, że tego wesela to tak szybko nie będzie, jeśli w ogóle będzie. Ale co mam robić? Na sznurek go przeciez nie wezmę i do urzędu siłą też nie zaprowadzę. Uśmiechnęłam się tylko słodko, niby mnie też nie spieszno, że i mnie na tym ślubie nie zależy.
  - Ubierz się - mówi Dżan - pojedziemy do mnie. Zobaczysz moj dom.
     No to pojechaliśmy. Mieszka na przedmieściu, jakieś dwadzieścia mil od Chicago. Domek ładny, na amerykańską modę zrobiony. Jeden na drugim siedzi, ni ogrodu jak trzeba. Sąsiad sąsiadowi w okna zagląda. Ciasno. W środku - pokoi pięć, dywany od ściany do ściany, telewizor jak szafa, kanapy pluszowe, łóżko wielgachne, obrazy święte wiszą. Niby wszystko, co potrzeba jest i to bogate, tylko wszędzie brudno. Ale co się dziwić, kiedy chłop sam gospodarzy i babskiej ręki brakuje.
  - Ugotuj, Anielciu, obiad - mówi do mnie. - Wszystko, co trzeba znajdziesz w lodówce. Czuj się jak u siebie. Może kiedyś to wszystko co widzisz będzie twoje. Zobaczymy!
Wzięłam się za gotowanie. Wszystko, czego się dotknę, to tak zaflejtuszone, że najpierw trzeba myć lub uprzątnąć. Do wieczora mi zeszło, aby jako tako dom do ładu doprowadzić. Wieczorem odwiózł mnie Dżan do domu, bo na drugi dzień trzeba iść do roboty.

     W robocie wszyscy nerwowi, bo stawki nam obniżyli. W pierwszej chwili chcieliśmy zastrajkować. Boska nas zwołała i powiedziała, żebyśmy cyrków tutaj nie urządzali, gdyż z miejsca nas z pracy wyrzucą i Meksykanów przyjmą. Oni za połowę stawki będą pracować. Daliśmy sobie z buntami spokój, bo co możemy wywojować? Mało płacą, ale zawsze lepiej, jak się ma robotę. A z robotami ciężko i mało kiedy na kogoś uczciwego się trafi.

     Jedna moja koleżanka pracowała w polskiej restauracji. Właściciel nigdy nie miał pieniędzy na wypłatę. Stale jej mówił, że teraz ma inne wydatki. Żeby się nie martwiła, bo ma u niego jak w banku. Jeszcze nawet od niej pożyczył dwa tysiące. Pracowała tak z pięć miesięcy, aż kiedyś zachorowała. I ją wtedy zwolnił. Jak poszła się upomnieć o swoje pieniądze, to ją wyrzucił za drzwi. Powiedział, że nic nie jest winien. Kobiecina strasznie rozpaczała, ale co mogła zrobić? Nie miała przecież żadnego pokwitowania.
     Wszędzie trafiają się tacy, co żerują na ludzkiej biedzie i krzywdzie. Wiadomo, że najbardziej bieda gryzie uczciwych, takich, co boją się krzywdę zrobić drugiemu. Tym ludziom wszędzie źle. Czy to w Polsce, czy w Ameryce. Wszędzie jednako. Najlepiej się wiedzie oszustom i cwaniakom. Oni nie oglądają się na nic, nie patrzą na swoje sumienie, tylko prą naprzód. Dzisiaj mało uczciwych ludzi, ludzi takich, którym dolar nie przewrócił jeszcze w głowic. Oj, mało!

     Nareszcie zaczęło mi się dziać trochę lepiej. Nie byłam już sama. W każdą sobotę przyjeżdżał Dżan i zabierał mnie do siebie. Odpoczynku to wielkiego nie miałam. Trzeba i wyprać, i posprzątać, i ugotować - i to na cały tydzień. Ale zawsze we dwoje czas przyjemniej schodzi. Człowiek tyle nie myśli o swoich kłopotach. Dżan nie był złym człowiekiem, tylko bardzo skąpym. Wszystkiego sobie odmawiał, aby do banku zanieść jak najwięcej. Bał się panicznie starości. Stale powtarzał, że musi mieć odpowiednie zabezpieczenie. Nie wiadomo czemu tutaj każdy tak się boi tej starości? A przecież nikt tu chyba jeszcze z biedy nie umarł? Ale już widać taka ludzka natura. Zgarnąć jak najwięcej, czy to potrzebne czy nie.
     Gdy mieliśmy trochę wolnego czasu, Dżan zaczął mnie uczyć angielskiego. Człowiek, który choć kilku słów nie rozumie po angielsku, jest jak kaleka. Na Jackowie wszyscy mówią po polsku i mało kto zna angielską mowę, ale jak człowiek się znajdzie gdzie indziej, to czuje się jak niemowa. Ani be, ani me.
 
 
. Zofia Mierzyńska............
 

ARCHIWUM

POLEĆ TEN ARTYKUŁ ZNAJOMYM Z FACEBOOKA
 


 

 


BIULETYN POLONIJNY, Postal Box 13, Montreal, Qc H3X 2T7, Canada; Tel: (514) 336-8383 fax: (514) 336-7636, 
Miesięcznik rozprowadzany bezpłatnie wśród Polonii zamieszkującej obszar Montrealu i Ottawy. Wszelkie prawa zastrzeżone.