Na drugi dzień przychodzi tak pod koniec roboty, pokazuje mi plik czeków i mówi, że jutro mam pójść do banku i wszystkie te czeki wymienić na gotówkę, na moją książeczkę i na każdym podpisać się takim nazwiskiem, jakie stoi na tym czeku. Pieniądze mam mu oddać, a za to ma mi dać jeden czek.
     Trochę strach mnie obleciał, bo wyglądało to na jakieś oszustwo. Ale pan boss mnie uspokoił, że nie ma żadnego ryzyka, nikt tego nie będzie sprawdzał. Patrzę na te czeki, a tam nazwiska ludzi, którzy wcale nie pracują, znaczy się martwe dusze, tylko że za te dusze ktoś pieniądze bierze. Ale co mnie to obchodzi, nie moja w tym głowa, nie ja to wymyśliłam.
     Na drugi dzień podpisałam te czeki jak boss kazał i poszłam wymienić na żywą gotówkę. Trochę strachu to miałam, bo jakby tak coś wywęszyli... Poszło gładko, wypłacili, nawet nikt nie spojrzał. Boss czekał przed bankiem, pieniądze mu oddałam, on sprawiedliwie odliczył tę moją drugą pensję. Jeszcze nigdy tyle pieniędzy przez tydzień nie zarobiłam!
     Jedna robota, a pensje dwie, ot życie. Dopiero zaczęłam wierzyć w Amerykę. Pieniądze zgarniałam jak grabiami. Tym podpisywaniem to tak sobie pismo wyrobiłam, jakbym w biurze gdzieś pracowała. Nawet z tego sprzątania domków zrezygnowałam, no bo po co się męczyć za parę dolarów, jak wystarczy parę razy piórem machnąć i forsa płynie.

     A raz, proszę Pani, to niewiele brakowało, abym w tutejszym radio wystąpiła, znaczy się taki wywiad chcieli ze mną zrobić. Idę sobie tak raz ulicą od ,,Jewela”*, kurczaki akurat kupiłam, bo były po trzydzieści dziewięć centów, a tu zastępuje mi drogę jakiś pan i pyta, czy mogę z nim porozmawiać, on jest z radia.
  - Czemu nie - odpowiadam. - Mam trochę czasu.
     To ten pan pyta, czy mi w Ameryce dobrze?
  - Pewnie, że dobrze - mówię mu. - Pracę mam, dolary zgarniam, ostatnio to nawet sobie kożuch kupiłam z takim białym, dużym kołnierzem. Pan Bóg by mnie pokarał, jakbym narzekała.
     To ten pan dalej mnie pyta, czy czuję, że tutaj jest wolność?
  -  Jeszcze jak - odpowiadam. - Franuś daleko, mogę pójść, gdzie chcę, wrócić o której chcę, żeby jeszcze ten Karolek nie był taki zazdrosny, ale i tak go zawsze jakoś wykołuję, tym bardziej że on pracuje na drugą zmianę i w tygodniu prawie się nie widzimy, tyle co w weekendy.
  - To pani do Polski nie wraca? - pyta się on.
  - Jakże nie wracam, przecież tam jest moje miejsce, mój dom.
     Pani, w niego jakby szatan wstąpił, jak nie zacznie się wydzierać na mnie, aż się zbiegowisko zrobiło, ludzie nas obstąpili, a on wrzeszczy:
Reżimówka, do reżima chce wracać!
  - Panie - cierpliwie tłumaczę - nie do żadnego Reżima, tylko do Frania. Może mnie pan z kim innym pomylił, mój Franuś nazywa się Socha, nie jakiś tam Reżim, ja z domu Śliwczanka. Żadnego o takim nazwisku nawet nie znam. Może pan się plotek nasłuchał, ot co? To ludzie jeden drugiego ciągle biorą na języki.
     Ale gdzie tam, nie chciał nawet słuchać. Ja swoje, on swoje, jakiś chory człowiek. Widzę, że innego wyjścia nie ma, tylko się pomału wycofać, tak żeby nie zauważyli. Jakoś mi się udało, bo do niego przyłączyli się inni i tak zaczęli się przekomarzać, że chwilowo nie zwrócili na mnie uwagi i udało mi się czmychnąć.
     Koniec - powiedziałam sobie - na drugi raz, żeby mnie krajali, to żadnych wywiadów udzielać nie będę. Dobrze, że akurat w tym zbiegowisku kogoś znajomego nie było, bo zaraz by donieśli Franusiowi, zaraz by anonim do Polski poszedł, że nie tylko mu się żona źle prowadzi, ale jeszcze z dolarami zamiast do męża, jak Bóg przykazał, to sobie jeszcze w Polsce kochanka szykuje.

     A te anonimy do Polski to często kursują. Jak tylko ktoś się na kogoś pogniewa, to zaraz prawdę do żony czy męża w Polsce pisze, że Kaśka z tym, a Antek z tamtą. Ile te anonimy nieszczęść porobiły, to i lepiej nie wspominać. Najgorzej, że ci co piszą, też żyją jak inni, ale widać siebie nie widzą. Chyba już taka ludzka natura, żeby tylko zamieszanie robić.
     Jak już powiedziałam, czasu miałam więcej, bo tylko na jednej robocie robiłam, sporo dolarów przez te kombinacje z czekami zarabiaŹłam, tylko reumatyzm mi się przyplątał, chyba z tej piwnicy.
  - Nic, tylko musimy zmienić mieszkanie - mówi mi mój Karolek. - Stać cię na to, pieniędzy zarabiasz od groma. Wstyd, żebyśmy tak mieszkali.
     Żal mi trochę było dolarów, ale widzę, że innego wyjścia nie ma. Z tej wilgoci do cna mnie może pokręcić i co, wrócę do Polski kaleka?
     Zaczęłam znowu czytać gazetę, akurat było ogłoszenie, że dwóch panów przyjmie na mieszkanie małżeństwo. Co prawda nie byliśmy małżeństwem, ale czy tu kto dowody sprawdza? Jak się powie małżeństŹwo, to małżeństwo. Nikt o nic więcej nie pyta.
     Mieszkanie duże, ładne, tylko kuchnia wspólna z tymi panami. A panowie też mili, grzeczni, widać, że po szkołach, książek w domu pełno, kultura, że mucha nie siada. Nareszcie poczułam się jak człowiek. Pokój ładny, łóżko jak trzeba, swarów ani kłótni żadnych.
     A ci panowie to chyba bracia, chociaż każdy inne nazwisko nosi, może nie po jednym ojcu. Tak się szanują i kochają, że w mało której rodzinie się to spotyka. Jeden trochę starszy, nawet trochę łysawy i z brzuszkiem, a drugi jeszcze młodzik, może ma ze dwadzieścia lat, ale za to artysta. W chórze śpiewa. Ten starszy zawsze wcześniej wstaje, śniadanie szykuje, temu młodszemu do łóżka podaje. - „A może to, a może tamto byś, Adasiu, zjadł?” - mówi do niego. Jak Adaś do roboty wychodzi, to ten szaliczkiem go otula, żeby nie zmarzł, kanapki do pracy robi, na pożegnanie całuje, rączką macha.
     Ot - myślę sobie - tych to matka wychowała, nie tak jak w innych rodzinach, gdzie kłócą się, szarpią, do oczu sobie skaczą. Te jak dwa gołąbki, jeden za drugim to by w ogień... A jakie porządne, na żadną babę się nie obejrzą, wszędzie tylko razem, do kościoła i na zakupy, i wszędzie.
     Kiedyś ten starszy na parę dni wyjechał i Adaś tylko w domu został. Wracam ci ja wcześniej z roboty, bo się rozchorowałam i boss mnie wcześniej zwolnił, a tu już na schodach słyszę wrzaski, krzyki, jakby z naszego mieszkania dochodzące. Ki czort - myślę sobie - imienin żadnych nie ma, co się dzieje?
     Otwieram drzwi i widzę jakieś baby i chłopy wódę piją, na kolanach sobie siedzą, obejmują się, całują. Nic, tylko bal sobie Adaś urządził. Wchodzę bliżej i widzę, że to wcale nie baby, tylko chłopy za baby poprzebierane, wymalowane, na łbach peruki, trudno odróżnić. ObejŹmują się, tulą, całują.
     Ogłupiałam, co to może być - myślę - może jaką próbę do teatru robią. Ale na teatr to mi wcale nie wygląda, chociaż przedstawienie jak w cyrku. Co jest u licha, nie mogłam zrozumieć. Ale że nieobyczajnie było tak stać z rozdziawioną gębą i patrzeć się na tych cudaków, to schowałam się do mojego pokoju i deliberuję, co to może być. Że chłop babę obejmie, pocałuje czy nawet co innego zrobi, to normalne, choćby ta baba była obca, nie jego. Ale żeby chłop chłopa całował, tfu - paskudztwo! 

* Jewel [czyt.: dżułel] - sieć sklepów spożywczych. 
 
 
 
. Zofia Mierzyńska............
 

ARCHIWUM

POLEĆ TEN ARTYKUŁ ZNAJOMYM Z FACEBOOKA
 


 

 


BIULETYN POLONIJNY, Postal Box 13, Montreal, Qc H3X 2T7, Canada; Tel: (514) 336-8383 fax: (514) 336-7636, 
Miesięcznik rozprowadzany bezpłatnie wśród Polonii zamieszkującej obszar Montrealu i Ottawy. Wszelkie prawa zastrzeżone.