Deliberuję, co dalej robić i widzę, że radzą mądrze. Innego wyjścia nie
ma! Franiowi na nową drogę życia błogosławieństwa udzieliłam. Co prawda
do kościoła to ono by się nie nadawało, ale jakie wesele, takie i błogosławieństwo.
Kartkę grającą, taką co jak się ją otworzy, to gra, wysłałam. Ostatni walc
wybrałam. Niby, że ze mną już tańczyć nie będzie. Zostałam wolna. Do wzięcia.
Ale gdzie tam po takich przejściach amory człowiekowi w głowie, jak jeszcze
i o dolarach trzeba myśleć. Tym bardziej że czekowy interes się zepsuł.
Zaczęli coś węszyć i trzeba było przycichnąć. Musiałam się rozglądać za
drugą robotą, bo przecież z tych samych domków człowiek nie wyżyje. Teraz
co prawda łatwiej jak przedtem robotę znaleźć, bo ludzi jest mniej chętnych.
Wyjeżdża dużo, a przyjeżdża mało. AmerykaŹny wiz nie chcą dawać. Jakieś
nieufne się zrobili. Nie chcą wierzyć, że wszyscy tylko po to do Ameryki
się chcą dostać, żeby Niagarę zobaczyć. Co prawda jakby te wizy każdemu
dawali, toby cała Polska w Amerykę wyruszała. Taki ten naród na turystykę
łakomy się zrobił. Nic, tylko wycieczki im w głowie.
Kiedyś, jeszcze w Polsce, to słyszałam, jak sekretarz w gminie mówił:
- Wszystkie
te kryzysy to z tego, że ludzie zamiast pracować to tylko jeżdżą, patrzą,
a później im się w głowach przewraca. O wolności marzą. Nowe rządy by chcieli
zaprowadzać. Władza co to przez lud jest jednogłośnie, bez żadnego sprzeciwu
wybierana, im się nie podoba! Przeciw woli narodu powstawać by chcieli!
Może to i prawda? Żadnego patriotyzmu pod tym względem w naszym narodzie.
Weźmy na ten przykład Amerykanów. Czy to kto słyszał, żeby który z nich
do Polski na zarobek jeździł? Żeby jakieś oszukaństwa robił, aby tylko
z Ameryki uciec? Gdzie tam. Siedzą w swoim kraju, pracują. Siłą by ich
do naszego nie zaciągnął. A z naszymi to odwrotnie. Siłą nas muszą trzymać,
żebyśmy nie uciekli. I choć rząd naród uświadamia, to nie wierzy i stąd
ta bieda.
Zaczęłam szukać roboty i dość szybko ją znalazłam. Na lotnisku. Za trzy
i pół dolara na godzinę. Przy sprzątaniu. Latałam ze ścierką i odkurzaczem,
uwijać się trzeba, bo roboty dużo, a godziny to co rusz obcinają, aby tylko
mniej zapłacić. Polaków dużo tam pracuje, choć zapłata marna. Ale ciekawa
to praca. Napatrzeć się można co niemiara. Lecą samoloty w daleki świat.
Lecą. Ludzi tłumy podróżują. Czarni, biali, żółtki. Różniste narody.
Najlepiej to lubiłam patrzeć, jak Polacy odjeżdżali. Serce się krwawiło,
że oni do swoich, do dzieci, a tylko ja, jak ta sierota, wrócić nie mogę.
Ile to dobra, majątków z Ameryki wywożą. Walizy jak stodoły, nowoczesne
radia w ręku u każdego. Jeden to nawet telewizor amerykański taskał, uparł
się, że musi pokazać komunistom, jakie to w Ameryce reklamy mają.
- Pokażę -
mówi. - Niech zobaczą!
A te baby. Niejedna to się ruszać nawet nie mogła, tyle futer miała na
sobie ponakładanych, żeby tylko nadwagi nie płacić. Lato, upał, a baba
w norkach lub innym zwierzu. Kiedyś to aż schody ruchome musieli wyłączać,
bo baba za Boga nie chciała na nich stanąć. Tłum ludzi ją obstąpił, a ta
wrzeszczy, że na diabła nie wsiądzie. Szum się zrobił. Samolot czeka, a
baba wrzeszczy. Amerykański czajnik z gwizdkiem na szyi jej dynda. Koniec
świata.
A ile się człowiek napatrzył na te pożegnania?
Od razu widać kto jedzie tylko w odwiedziny czy na wycieczkę, a kto wraca
na stałe. Ci pierwsi weseli, radośni, cieszą się, że kraj zobaczą i z powrotem
wrócą. Natomiast ci drudzy, to jak na ścięcie jadą. Niejeden to chętnie
by nawet z lotniska się zawrócił, gdyby telegramu do żony czy dzieci nie
wysłał, gdyby tam na niego nie czekali.
Ale jak się żegnają ci, co to na wakacjach razem żyli, znaczy te małżeństwa
chicagowskie:
- A pamiętaj,
Kasiu, za dużo swojemu nie dawaj, tyle co z oboŹwiązku.
- Pisz, Jasiu,
na adres sąsiadki, żeby stary się nie dowiedział.
Ot takie tam amory. Tu się żegnają, a tam znowu będą witać i płaczu też
co niemiara będzie. Dziwny ten świat, dziwny.
Wiodłam żywot spokojny i pracowity. Od sprzątania do sprzątania. Do domu
na trochę, aby się tylko parę godzin przespać, i tyle z tego życia. Jedynie
w niedzielę można było trochę wypocząć, do kościoła pójść, z Bogiem porozmawiać.
Rodaków spotkać. I tak ten czas leci. Dnie, tygodnie, miesiące, ani się
człowiek obejrzy, jak i lata schodzą.
Kiedyś przychodzi do mnie znajoma i mówi:
- Co to ty
żyjesz jak ten odludek, z nikim się nie spotykasz? Przecież tak nie można.
Pluń na to, co było. Zapomnij! Pomyśl o sobie! Jutro jest wesele mojej
kuzynki. Ubierz się jak trzeba, fryzurę zrób, to pojedziesz z nami.
- Ale zaproszenia
nie mam - mówię do niej.
- Nie trzeba
żadnego zaproszenia. Im więcej ludzi, tym lepiej. Młodzi więcej pieniędzy
zbiorą i pokryje im to koszta wesela, które ładnych parę tysiączków kosztuje.
No to na drugi dzień ogarnęłam się trochę, do koperty pięćdziesiąt dolarów
zapakowałam i pojechaliśmy na to wesele. Ale samo wesele jakoś mi się nie
widziało. Choć państwo młodzi polskie ludzie, ale wesele jakieś pomieszane.
Ni to polskie, ni amerykańskie. Jedzenie szybko podają, a jeszcze szybciej
sprzątają jakby im spieszno było zakończyć. Po wódkę to samemu trzeba lecieć
do bufetu i sobie kupować. Owszem, te kobity i chłopy to nawet elegancko
poubierane, wyzłocone. Na każdym palcu pierścień jak młyńskie koło, na
szyjach łańcuchy, uszy się od kolczyków obrywają. Słowem bogactwo aż w
oczy kole. Tylko to wesele nie takie jak w Polsce.
Ech, tam to były wesela! Trzy dni trwały, a jak kto był bogaty, to i tydzień.
Posagu synowi czy córce nie dali, ale wesele musiało być, że hej. Żeby
na wsi długo pamiętali, jakie to Jasiek czy Wojtek miał wesele. Cała wieś
była zaproszona. Od jadła i picia stoły się łamały. Kapela to tak rżnęła,
że człowiek choćby nie chciał, to do tańca rwało. Wszystkie spory sąsiedzkie
właśnie na weselach były załatwiane. A to, że ktoś komuś miedzę zaorał,
że krowa w szkodę wlazła. Bywało, że widły i cepy szły w ruch, a pogotowie
to nie nastarczyło zabierać potrzebujących pomocy. Takie wesele to się
długo pamiętało.
A tutaj? E, szkoda mówić. Wszystko inne. Polskie zwyczaje, zapominają,
mowę zatracają. Wszystko chcą na amerykańską modę przerobić, a przecież
to na nic. Polak zawsze będzie Polakiem. Czy nie lepiej zwyczaje ojców,
dziadów zachowywać, chronić przed zapomnieŹniem? Po co nową modę wprowadzać,
jak wiadomo, że ona nie dla nas? Ale cóż. Jak przyjedzie ktoś z Polski,
to zaraz Amerykanem chce zostać. Jeszcze się po amerykańsku nie nauczył
mówić, a już po polsku zapomina. Jak się słucha takiej mowy, to nie rozezna,
po jakiemu on mówi.
Woła taka jedna paniusia do drugiej:
- Poczekaj
na mnie na stricie*, ja tylko wpadnę do tego szopu** na kornerze***!
I bądź tu mądry człowieku!
Ale wrócę do tego wesela. Zakończyło się wtedy, kiedy nikt nie miał jeszcze
ochoty wracać do domu. Pora wczesna, no to poszliśmy jeszcze do jednych
ludzi, cośmy ich poznali na weselu. Tam dopiero zrobiliśmy sobie ucztę.
Tak po polsku, po naszemu. Wszystko było dobrze, tylko policja nam zabawę
przerwała i to w chwili, gdy Józek, bojfrend**** koleżanki, zbójnickiego
tańczył na stole. Sąsiedzi policję wezwali, że to niby spokój zakłócamy.
Józka nawet chcieli zaaresztować. Nijak nie mogli zrozumieć, dlaczego on
tańczy na stole, jak na podłodze można?
Ale żeśmy go wybronili mówiąc, że u nas się tylko na stołach tańcuje. Pokiwali
głowami, że niby wyrozumiali dla tradycji, ale nakazali się rozejść i więcej
nie hałasować.
Po tym weselu jakby mi się lżej zrobiło. Jednak człowiek od czasu do czasu
wyjść gdzieś musi, żeby się trochę rozerwać. W samotności żyć nie można.
Nasze, polskie ludzie, co to są tutaj na wakacjach, to żyją razem, trzymają
się kupy. Gorzej jest z tymi, co już się trochę wzbogacili, bo ci odchodzą
od Polaków jak najdalej. Żyją tylko dla siebie. Trzeba przyznać, że dużo
Polaków umiało się wybić. Języka się nauczyli, zawody zdobyli i żyją jak
kiedyś przed wojną żyli hrabiowie.
-----------------------------------
* Z ang. street - ulica
** Z
ang. shop - sklep
*** Z ang. corner
- róg
**** Z ang. boy-friend -
przyjaciel
|