Na drugi dzień moi sąsiedzi
mówią mi:
- Anielka, dosyć tego zwiedzania,
mamy dla ciebie robotę.
Aż podskoczyłam z radości,
bo nareszcie te dolary będę mogła zbierać, rwać po prostu. Zaprowadzili
mnie do takiej jednej pani, Polki, która ma firmę sprzątającą mieszkania.
Pani młoda, ładna, tylko z oczu jej za dobrze nie patrzyło. Jakoś tak koso
na mnie spojrzała i warknęła:
- A sprzątać umiesz?
Jakżeby nie - grzecznie
odpowiedziałam. - Całe życie to robiłam.
- Tutaj się inaczej to robi
- ona mi na to. - Musisz iść na dwa dni na przeszkolenie. Pieniędzy nie
dostaniesz, aż się nauczysz.
- Dobrze - pokornie odpowiadam,
bo powiedzieli mi, że muszę się na wszystko godzić, bo inaczej nie przyjmie,
gdyż chętnych do roboty dużo i ma z czego wybierać.
Rozglądam się dookoła tego
biura i widzę kobiet ze trzydzieści, różne są, i wiejskie, i takie paniusie,
co się tytułują to pani doktór, to pani profesor. Aż zimno mi się zrobiło,
nigdy w takim towarzystwie nie byłam. A wszystkie kobiety do tej smarkuli,
pani Izulko to, pani Izulko tamto, za przeproszeniem w tyłek by jej wlazły.
A ona na nie z góry patrzy, każdej po imieniu woła, chociaż niejedna babką
by jej mogła być. Lecz cóż, dolary, czego się dla niech nie robi.
A więc pojechałam do tej
roboty z jedną taką profesorką, która mnie miała przyuczyć. Dom ogromny,
pokoi i łazienek ani nie zliczysz, a wszystko zaflejtuszone, że strach.
Sprzątamy, pot się z nas leje, w ciągu sześciu godzin wszystko musimy porobić.
Nie ma się czasu wody napić. Pani, nie powiem, do niczego się nie wtrącała,
cały czas leżała i telefonowała. Na drugi dzień już z inną kobietą jadę
do sprzątania, dom trochę mniejszy, ale brudny niemiłosiernie, a pani jakaś
jędza, chodzi za nami, palcem po wszystkich meblach jeździ, wszystko sprawdza,
żeby podać choć szklankę wody, nawet nie pomyśli. WychoŹdzimy ledwie żywe,
tak zmordowane.
Na trzeci dzień już jako
sprzątaczkę wyszkoloną wiozą mnie do takiego domu, gdzie mam sprzątać za
pieniądze. Nareszcie będą te dolary. Nawet nieźle sobie radziłam, ale bieda
w tym, że chciałam przedobrzyć i jakimś takim szprejem zaczęłam pucować
do połysku meble. Patrzę, a tu zamiast błyszczeć złazi z nich skóra. Naszła
na to pani i zaczęła tak wrzeszczeć, jakby zjawę zobaczyła, dobrze, że
nic z tych wrzasków nie rozumiałam.
Krzycz sobie, zołzo jedna,
krzycz! - myślę sobie. - Czy to moja wina, że macie takie paskudztwa?
Pani zadzwoniła po panią
Izulkę, która zaraz przyjechała. Okazało się, że te meble to czyściałam
takim kwasem, co się piece czyści.
Dobrze, że sobie palców
nie poparzyłam. O zapłaceniu za robotę nawet nie było mowy. Jeszcze się
pani Izulka odgrażała, że za meble będę płacić. Ale ta pani ludzkim okazała
się człowiekiem, bo tylko ręką machnęła i powiedziała, że nie chce więcej
widzieć ani mnie, ani pani Izulki. Tak zostałam znowu bez pracy i bez dolarów.
Ale i tutaj są dobrzy ludzie,
i pomogli mi. Dostałam się jako siła wykwalifikowana do innej pani. Tam
mi było dobrze. Szprei żadnych już nie używałam, chociaż nosiłam od groma
tego świństwa, żeby panie myślały, że niby używam. Nareszcie zaczęłam zarabiać.
Co prawda marne to zarobki, bo prawie pół na pół trzeba się dzielić z właścicielką
firmy, u której pracuję.
Oj, Franuś - myślę sobie
- poczekasz ty na traktor i na mnie, poczekasz. O kultywatorze to nawet
marzyć nie możesz.
Zaczęłam oszczędzać, tak
jak to moi sąsiedzi robią. Niektórzy już latami tutaj siedzą, a woda sodowa
im do głowy nie uderzyła. Żyją skromnie, chociaż mają po kilka czy nawet
kilkanaście tysięcy dolarów. Na mieszkaniu oszczędzić nie mogłam, bo gorszego
i tańszego to już chyba w całym Chicago by nie znalazł. Trzeba zacisnąć
pasa i na jedzeniu pofolgować, brzuch nie szklanka i nikt nie widzi, co
człowiek je. Patrzę, jak moi sąsiedzi robią: kupują przeważnie kury, bo
to najtańsze, gotują w takim dużym garnku rosół albo krupnik i jedzą to
przez cały tydzień, na śniadanie, obiad i kolację. Ja też tak zaczęłam.
Co prawda ich to jedzenie
taniej kosztowało, bo poparowali się w takie, jak tu nazywają, małżeństwa
chicagowskie. W mojej piwnicy takich małżeństw jest pięć. Wiadomo, że dla
dwojga można na tych samych kościach zupę ugotować co dla jednej osoby,
a koszt o połowę mniejszy. Markotno mi nieraz było, bo tylko ja sama jak
ten palec, a tu każda albo każdy ma wygodę i oszczędność. Najgorzej, że
te pary wciąż na oczach i wszędzie razem - do sklepu, do kościoła, zgodnie
we dwoje, za rączki się trzymają. Komunię świętą przyjmują, razem się modlą,
aż miło popatrzeć. Nic to, że żona czy mąż w Polsce, nic to, że dzieci
czekają, grunt, że tutaj szczęście i zgoda panuje. Gdy tak patrzyłam, to
serce z bólu i zazdrości chciało się rozerwać. Lecz cóż - myślę sobie -
poczekaj, może i na ciebie przyjdzie Alleluja, na razie myśl o dolarach.
Ale można tylko myśleć,
bo co tu można uskładać? Zapłacisz za piwnicę, krupnik - mało co zostaje.
A tu dzieciskom też coś trzeba wysłać. Jak słyszę w radio, to mówią, że
w Polsce dzieci nożyny szmatami owijają, bo butów brak. Mało tego, podają
nawet sklepy, gdzie buty tanio można kupić, a nawet adresy biur, gdzie
te buty można wysłać. Są, myślę sobie, współczujące ludzie na tym świecie.
Poleciałam zaraz pod ten adres, za wszystkie pieniądze butów nakupiłam
i w tym biurze wysłałam. Przecież moje dzieci nie mogą chodzić w szmatach,
mają matkę w Ameryce!
Najgorsze to było to, że
te moje ukochane dzieciska po jakimś pół roku napisały mi, że paczkę otrzymały,
ale w takich butach to już się nie chodzi. Znaczy się, że zanim ta paczka
doszła, to te buty z mody wyszły. Ale to było dużo, dużo później.
|