W życiu to tak już jest, że co dobre, to trwa krótko. Nieszczęścia człowieka
nie omijają. Nie!
Kiedyś, było to jakiś rok po ślubie - zaniepokoiłam się, że Teoś jak zwykle
nie woła: - "Anielciu! Kawka gotowa!"
Schodzę do kuchni, a tam go nie ma! Ot, chyba zaspał? Zawsze powtarzałam,
że nie powinien do późna telewizji oglądać. Ale on? Uparty jak licho...
Idę do jego pokoju - spaliśmy od jakiegoś czasu osobno - i widzę, że śpi
w najlepsze. Podchodzę bliżej, żeby go obudzić, i co widzę! Jakiś dziwnie
poskręcany, blady... Szarpnęłam go za rękę, a tu ręka jak lód.
- Jezu! Chyba
umarł! - podniosłam alarm. Sąsiedzi się zlecieli i nawet nie pamiętam,
kto dał znać na pogotowie. Wszystko już było niepotrzebne. Za późno. Mój
umarł! Tak jak żył, tak i umarł. Cicho, spokojnie, żeby broń Boże nikomu
kłopotu nie sprawić. Na serce!
Żyć mi się nagle odechciało. Taki człowiek! Taki anioł! I ja teraz sama!
Toż zginę, przepadnę! O Jezu!
- Uspokój się!
Nie desperuj! kuzynka, która migiem przyjechaŹła, żeby wszystkim się zająć,
boja głowy do niczego nie miałam, zaczęła mnie pocieszać. - Stary już był!
Kolej widać na niego przyszła, ot co! A ty? - zamyśliła się. - O, zginąć
to nie zginiesz! Mało to ci majątków zostawił, mało? I dom spłacony! I
samochód! A ile dolarów? - zaczęła wyliczać. - Toż masz wszystko. Niejedna
by ci takiego losu pozazdrośŹciła... Niejedna... Będziesz teraz żyła jak
pani. Ludzie to mają szczęście! - westchnęła zazdrośnie i wpiła we mnie
złe jak u żmiji oczy. - Na nic nie zapracowali, a bogactwa same się w ręce
wpychają...
Niby tak! - pomyślałam naraz trzeźwo. Wszystko, co tu jest, to teraz moje!
Dzieci nieboszczyk nie miał. Mnie się wszystko należy! Jakby tak ten cały
majątek przeliczyć na złotówki? Boże! Toż miliarderką bym była. Na cały
powiat! A może i województwo? Kto wie?...
- Człowiek
był dobry, szczere złoto - zaczęłam wspominać nieboszczyka. - Ale co prawda,
to prawda, lata już swoje miał. A że śmierć go tak nagle zabrała? Może
to i lepiej? Jakby miał się długo męczyć, chorować? A tak, umarł bez cierpień,
spokojnie.
A ile by takie chorowanie kosztowało? Doktory! Leki! Boże! To może i dom
trzeba byłoby sprzedać?
Widać Bóg tak chciał, żeby go do siebie powołać, a mnie od rujnacji uchronić.
Jego to była wola i nie wolno się sprzeciwiać...
Zaczęłam się modlić za duszę zmarłego. Pogrzeb to mu sprawię, najbogatszy,
najdroższy. Grosza nie pożałuję! Niech ma taki, na jaki zasłużył. I gębę
przy okazji wszystkim zamknę, żeby nie mówili, że chłopu, który mi tyle
majątku zostawił, pożałowałam. Z chytrości!
- A grób nieboszczyk
ma wykupiony? - zapytał pogrzebowy, kiedy pojechałyśmy z kuzynką, żeby
pogrzeb załatwiać.
- Skąd miałby
mieć? Przecież dopiero wczoraj umarł.
- E, tutaj
to jeszcze za życia trzeba sobie grób wykupić. Wszyscy tak robią.
Za życia grób?
- A pewnie!
Jak pobędziecie dłużej w Ameryce, to zrozumiecie, że tak trzeba. Wy też
przy okazji, przy swoim, miejsce sobie wykupcie. Nie będą potem, po waszej
śmierci, mieli z wami niepotrzebnych kłopotów... Akurat mamy sel*.
- Co też pan
mówi - wystraszyłam się. - Toż ja chcę jeszcze żyć, gdzie mi tam o grobie
myśleć. Ale dla mojego na grób nie pożałuję. Duży, porządny, żeby kiedyś
i pomnik, jak się należy, wystawić...
- Za duży nie
może być - przerwał mi. - Taki jak wszystkie! Kosiarka by nie wjechała
- wyjaśnił.
- O Boże! To
po moim kosiarki będą jeździć! Po takim człowieku... - rozpłakałam się
z żałości. - Nawet nieboszczykom spokoju nie dają, tylko maszynami straszą.
Ot, Ameryka...
Pogrzeb był paradny. Z księdzem, samochodami, gośćmi na czarno poubieranymi.
Mowy! Kwiaty! Honory!
Żal mnie taki ogarnął, że od zmysłów odchodziłam. Siłą odciągnęli mnie
od grobu i siłą zawieźli na bankiet, gdzie wszyscy z cmentarza zaraz pojechali,
żeby się ugościć jak należy i nieboszczyka powspominać.
No, i wdowa ja już teraz, wdowa.
A może i nie wdowa? - ogarnęło mnie nagle zwątpienie. - Mój prawdziwy mąż,
przed ołtarzem poślubiony, Franuś - przecie żyje! Choć niby według prawa
on już obcy, to według Boga? Dalej jest przecież moim mężem! A zmarły,
Teofil? Z nim miałam tylko ślub cywilny.
To jak to jest teraz naprawdę ze mną? - długo myślałam i nic nie mogłam
mądrego wymyślić. - Wdowa ja, czy nie wdowa?
Jak już ten pierwszy żal minął, zaczęłam rozmyślać, co ze mną będzie. Co
tu dalej robić? Nieboszczykowi już nikt i nic życia nie przywróci, a ja
żyję i o sobie muszę pomyśleć. Żyć z pieniędzy, jakie w banku są złożone,
nie można. Na długo by ich wystarczyło? Trzeba by do jakiejś pracy pójść.
Ale czy to się opłaci? Dom na przedmieściu, dojazd daleki, a jak człowiek
rachunki poopłaca, niewiele zostanie. Co tu robić?
- Nie zastanawiaj
się, Aniela - mówią do mnie znajomi. - Kupuj dom na Jackowie! Ludzi tam
dużo, każdy za mieszkaniem patrzy i żyć możesz z tego wyśmienicie. A domy
tam teraz niedrogie, bo co bogatsi to stamtąd uciekają i szukają innych
miejsc. Nie bój się, jeszcze parę lat potrwa, zanim Polacy co do jednego
się stąd wyniosą. Stracić nie stracisz!
Może i dobrze radzą. Toć jak tutaj wszystko wyprzedam, to tam na dwa domy
mi wystarczy i jeszcze jakiś grosz zostanie. Nic, tylko trzeba tak zrobić,
jak radzą. Na razie kupić jeden, resztę dolarów na książkę złożyć, a później
się zobaczy! Zależy jak interes pójdzie...
Uwinęłam się ze wszystkim jak najszybciej i za trzy miesiące mieszkałam
na Jackowie. W kamienicy. Nowa lo ona nie była, ale tania, w dobrym miejscu,
a mieszkań? Dwadzieścia ludzi jak się ścieśni - może mieszkać. Piwnica
też duża, ze sześć łóżek można wstawić. Lokatorów znalazłam bez kłopotu.
Różni są. Niektórzy tylko roboty patrzą i myślą o tym, żeby dolarów jak
najwięcej zarobić i uciekać do Polski. Z takimi nie ma wiele kłopotu. Do
domu wpadnie tylko na parę godzin, żeby się przespać i z powrotem do roboty.
Gorzej jest z tymi, co to parę lat już siedzą. Pieniędzy trochę zarobili,
tylko nie wiedzą jeszcze: wracać, czy nie? Przez te parę lat przywykli
już do swobody, do uciech, a teraz mieliby wracać do męża, żony, dzieci?
Trudno by było od nowa się przyzwyczajać... Bawią się, używają, chłopów
co chwila zmieniają. Oj, napatrzę ja się, napatrzę...
* Z ang. sale - wyprzedaż
|