Około godziny drugiej powolutku, niepostrzeżenie, zaczęŹliśmy się odsuwać
od brzegu, początkowo tak nieznacznie, że nikt tego prawie nie zauważył.
Orkiestra na lądzie zagrała hymn narodowy.
Kto żyw - z jadalni, salonów i kabin - pędził na pokład. Podniósł się krzyk
i płacz, wszyscy wyciągali ręce w stronę oddalającego się portu, jak gdyby
chcieli uchwycić się ziemi i zatrzymać przy niej statek.
- Że też ludzie - myślałam - cenią dopiero to, co tracą? Dlaczego nie potrafią,
nie mogą, czy nie chcą radować się posiadaniem, a nie wyłącznie zdobywaniem
lub odzyskiwaŹniem? Dlaczego? Czy opowieść o utraconym raju nie jest przypadkiem
prawdziwa? Czyż życie nie sprowadza się wreszŹcie do tego, by mieć, tracić
i żałować straty?
"Jeszcze Polska..." - grała teraz orkiestra na "Batorym". Ląd oddalał się
coraz szybciej, ludzie stawali się coraz mniejsi, nie było już widać nawet
powiewających chustek. Ciepłe i ostre zarazem uczucie ogromnego przywiązania
do tego niŹknącego skrawka ziemi zdawało się opanowywać wszystkich. Zostawiliśmy
"nasz dom", nasz własny dom. Zapadło milczeŹnie, jak gdyby je ktoś nakazał,
a tym rozkazem było tylko odŹczucie chwili. Za ocean wyruszało wielu ludzi
młodych, sądząc po otaczających twarzach. Może jechali odwiedzić rodziny,
może wybierali się po wiedzę, po przygodę, po pieniądze... ciekawi świata,
niedawno gotowi uczynić wszystko, aby ten świat zobaczyć. Ale kiedy gdyński
port już prawie znikał z oczu, stali jeszcze uparcie wpatrując się w jego
stronę. TrzeŹba przeżyć odjazd "Batorego", aby przekonać się, jak głęboko
człowiek należy do ojczyzny. Jest to doświadczenie jedyne w swoim rodzaju
o tyle, że rzecz dzieje się poza wojną i walką o wolność, poza wygnaniem
i ucieczką przed biedą. Dzieje się w spokoju i dostatku. Dlatego może siła
wrażeń i odczuć w tych kilku czy kilkunastu minutach jest. wprost zaskakująca
dla każdego, kto je przeżywa.
Na pociechę - pogoda była wspaniała. Morze jak lustro. Gdyby nie przytłumiony,
dyskretny warkot maszyn okrętoŹwych, można by zapomnieć w ogóle, że się
jest na statku. Tylko pasażerowie ochłonąwszy z przeżyć pożegnalnych nie
podzielali spokoju morza i kręcili się na wszystkie strony, naŹwiązywali
pierwsze znajomości i dzielili wrażeniami w sposób znamionujący niewątpliwych
nowicjuszy podróży transatlanŹtyckich.
- I pomyśleć - mówiła młoda panna wyglądająca na studentkę - że tak mnie
straszono morską chorobą, tymczaŹsem jedzie się przecież jak po maśle,
bez bujania, kołysania... Czuję się wspaniale! Ludzie, jak zwykle, przesadzali...
- Niech no pani poczeka chwilę, jak wjedziemy na MoŹrze Północne - może
być inaczej. Ho! Ho! Nie mówię już o Atlantyku! - przestrzegał z uśmiechem
znawcy młody człoŹwiek w letniej koszulce w kolorowe kwiatki, wskazującej
na "nietutejsze" pochodzenie (i gust!) właściciela.
- Cóż Atlantyk! - żachnęła się panna. - Ocean jak ocean, trochę większy
i głębszy niż Bałtyk i tyle!
- Pani szanowna porównuje morze niczym główki kapusty jedna większa, druga
mniejsza i koniec! Taka wiedza doŹbra do kuchni, a i to za skąpa, bo kapusta
kapuście nierówna, choćby się nawet wielkością nie różniły.
Zdaje się, że się posprzeczali.
Pasażerowie wynajmowali leżaki przewidując słusznie, że "werandowanie"
na pokładach jest najważniejszym zajęciem takich jak my, dwutygodniowych
wilków marskich. PrzyjemŹność ta kosztowała co prawda kilkadziesiąt złotych
polskich w bonach, ale w zamian za nie otrzymywało się kartkę z nuŹmerem
leżaka zapewniającą posiadaczowi wyłączne do niego prawo na czas całej
podróży. Rozsiadłam się z rozkoszą na leżaku numer 110 (na pewno 110 -
drobiazgi pamięta się w życiu doskonale!). Moim sąsiadem na bliźniaczym
leżaku był jakiś pan w ciemnych okularach, który drzemał chyba właśnie,
gdyż gazeta wypadła mu z ręki.
- Bilecik pana? - zapytał nagle śpiącego pasażera umunŹdurowany młodzieniec
od leżaków.
Mężczyzna poderwał się, schwycił gazetę, zdjął okulary i patrząc nieprzytomnie
zawołał:
- Bilecik? Jaki bilecik? - Aha! - przetarł oczy przypoŹminając sobie, że
nie znajduje się ani w pociągu, ani w tramŹwaju. - Już panu daję - zaczął
przeszukiwać wszystkie kieŹszenie. Nie znalazł. Nagle uderzył się w czoło:
- Oddałem przecież i bilet, i paszport, proszę pana.
- Ja pytam, o bilecik na leżak - ciągnął bardzo uprzejŹmym, lecz nieubłaganym
tonem umundurowany młodzieniec.
- Na leżak? Nie sprzedawali.
- Ale ja sprzedaję teraz,. Jeśli pan zechce zatrzymać ten leżak do swojego
użytku, poproszę o 72 złote lub równowarŹtość w bonach.
- Nie mam. Nie mam ani grosza, tylko 3 złote. Nie wieŹdziałem, że wolno
wziąć pieniądze i bony.
- Pan będzie musiał zwolnić leżak.
Okazuje się, że żelazne prawa i... gorycze cywilizowanego lądu potrafią
dogonić człowieka wszędzie, nie wyłączając pewno bieguna.
Mój sąsiad zaczął zbierać manatki. Zawiązał krawat wiŹszący dotychczas
na poręczy i mamrotał słowa usprawiedliŹwienia. Zrobiło mi się go żal.
Biegał pewnie nieszczęśnik (jak i ja) do ostatniej chwili przed wyjazdem,
teraz miał błogą nadzieję odpocząć, zasnął nawet. I nagle - fora ze dwora,
bo nie ma grosza.
- Skoro grozi panu eksmisja, proszę pożyczyć ode mnie 72 złote. Zwróci
mi je pan, gdy szczęśliwe losy pozwolą nam się znowu spotkać na tej lub
tamtej połowie ziemi.
Spojrzał na mnie z nie ukrywaną wdzięcznością i bez waŹhania odrzekł:
- Będę pani bardzo wdzięczny. Pani pozwoli, że się przedŹstawię. - Zanim
jednak zdążył to uczynić, wziął bon 100-złotowy, który trzymałam w ręku,
bo... w przeciwnym razie nie mogłabym mu jej podać. Dla jakiegoś przygodnego
obŹserwatora musiała to być ogromnie zabawna scena! Wreszcie pozbyliśmy
się pana od leżaków i nic już nie stało na przeŹszkodzie, aby rozpocząć
rozmowę, która odtąd miała trwać z przerwami niespełna dwa tygodnie.
Mój nowy znajomy (pierwszy na statku) był inżynierem i jechał w odwiedziny
do brata, mieszkającego w Chicago. Nie widzieli się od lat czternastu,
niemal od dnia, w którym stracili matkę. Długo trwało wzajemne szukanie
po świecie, jeszcze dłużej tęsknota i marzenia o spotkaniu. I teraz - naŹreszcie!
- zobaczą się jako dorośli ludzie, podczas gdy żegnali się w uczniowskich
czapkach. Inżynier opowiadał to wszystko szybko, jednym tchem, prawie bez
namysłu, co dla mnie było oznaką, że wiele, wiele już razy musiał myśleć
i opowiadać o swym dalekim bracie. Cieszył się jak sztubak przed pierwŹszym
rendez-vous. Wracał stale do różnych szczegółów ze wspólnego ich dzieciństwa,
chociaż właściwie... znaliśmy się dopiero od kilkunastu minut. Ale tak
właśnie jest na statku: ludzie zżywają się natychmiast, dosłownie natychmiast,
byleby mieli sobie coś do powiedzenia. Odcięci od "ziemskich spraw", wolni
od trosk i tak zwanej walki o byt, bezczynni, nareszcie mający możliwość
zastanowienia się nad sobą i nad innymi, nieustannie oddalający się od
tego, co dotychczas stanowiło całą treść ich życia - wchodzą jakby w nową
erę, odmieniaŹją się, bo mają złudzenie, że wszystkie sprawy przykre, trudŹne
i pospolite zostawili tam, za sobą, a wszystko co piękne, lekkie i niecodzienne
dopiero nadejdzie, czeka na nich. Tym samym czują się lepsi i o wiele mocniej
i szczerzej lgną do siebie, niżby to czynili jeszcze przed kilkoma dniami
w staŹrych warunkach. Mało kto nie podlega tej odmianie na lepŹsze, toteż
doskonały nastrój jest niemal ogólny. Aż do chwili, gdy ukaże się ląd...
Wówczas odbywa się proces odwrotny, w równie zawrotnym, co poprzedni -
tempie...
|