WSTĘP
Niech mi wybaczy Arkady Fiedler i niech wybaczą czytelnicy, że "Kanada
pachnąca medycyną" wydaje się pretendować do roli... "siostry" "Kanady
pachnącej żywicą". Byłyby to ambicje zbyt śmiałe. Ale przecież nawet uczniowi
w szkole przysługuje prawo kojarzenia rzeczy widzianych czy słyszanych
z tymi, o których pisali inni, choćby najwięksi... Fiedler oglądał, a potem
wyczarował w swej książce lasy Kanady, niezwykły urok wspaniałej przyrody
tego kraju, którą poznał, odczuł, w którą się wżył. Była to dla mnie zawsze
jedna z najmilszych książek: pachniała żywicą. Podróżnik, pisarz, przyrodnik
potrafią pochwycić ów zapach żywicy, zapamiętać go i jeszcze przekazać
innym. Lekarz - "czuje" przede wszystkim medycynę, oczywiście - nie jako
zapach podręcznej apteczki, lecz jako całość tych wszystkich zagadnień,
które obejmują sprawy lecznictwa, pacjentów, pracowników służby zdrowia.
Medycyna - to życie w dosłownym znaczeniu, to człowiek, a raczej ludzie,
ci chorzy i ci przy łóżkach chorych. Nic więc dziwnego chyba, że "Kanada
pachnąca medycyną" nie będzie serią reportaży ani sprawozdań dotyczących
wyłącznie dawek antybiotyków, sposobów odkażania bielizny czy metod walki
z błonicą, lecz - mam nadzieję! - okaże się opowiadaniem o ludziach tamtej
półkuli, których los związał z medycyną w rolach lekarzy, pielęgniarek,
salowych, sekretarek, pacjentów, rzemieślników reperujących instalacje
szpitalne, pracowników pogotowia, woźnych, kucharek, kasjerek - jednym
słowem wszystkich tych, których w ciągu dwunastu miesięcy pobytu w Kanadzie
miałam okazję spotkać, poznać, zapamiętać.
A komu to i jaką przyniesie korzyść? Trudno twierdzić na pewno, ale może
przyniesie.
Niech więc wybaczy mi Arkady Fiedler i czytelnicy, że zamiast żywicą -
Kanada pachnie... medycyną.
W czasie swego pobytu w Warszawie w lipcu 1957 roku profesor Allan Ross
z Kanady, dyrektor Montreal Childrens' Hospital (Kliniki Pediatrycznej
Uniwersytetu McGill w Montrealu), postanowił zaprosić jednego pediatrę
z Polski oferując mu posadę asystenta. W cztery miesiące później nadszedł
zapowiedziany kontrakt, w myśl którego kandydat miał zobowiązać się do
pracy w charakterze asystenta (wg określenia tamtejszego - rezydenta) na
okres roku. Po podpisaniu tego kontraktu, w czerwcu 1958 roku wyjechałam
do Kanady, aby objąć to stanowisko.
W Kanadzie i Stanach Zjednoczonych każdy lekarz obowiązany jest do odbycia
co najmniej jednorocznego stażu szpitalnego w charakterze rezydenta (tzw.
internship); bez tego nie wolno mu przystąpić do wykonywania praktyki prywatnej.
Podobnie muszą staż mieć za sobą lekarze imigranci, bez względu na to,
z jakiego pochodzą kraju.
Uniwersytet McGill, a tym samym Montreal Childrens' Hospital, jest uważany
za jedną z najlepszych wyższych uczelni tamtego kontynentu i ukończenie
go daje zarówno w Kanadzie, jak i USA pierwszeństwo w uzyskaniu stanowisk.
Tak więc pracowałam we wzorowej placówce pediatrycznej.
Obejmując asystenturę w Kanadzie byłam już lekarzem dosyć doświadczonym,
gdyż miałam za sobą 10 lat pracy w Klinice Pediatrycznej w Warszawie, uzyskałam
specjalizację drugiego stopnia, jak również tytuły doktora medycyny kandydata
nauk medycznych. Niemniej jednak spotkałam się z wieloma nieoczekiwanymi
trudnościami, wynikającymi w głównej mierze z odmiennych nieco sposobów
organizacji pracy, z różnicy obyczajów, stylu bycia i życia ludzi, których
niełatwo poznać i właściwie ocenić.
Obecnie coraz więcej lekarzy zza oceanu odwiedza nasz kraj i odwrotnie
- coraz więcej lekarzy z Polski jeździ do Ameryki. Wydawało mi się więc
rzeczą pożyteczną podzielić się mymi wrażeniami z Kanady. Niejedno moje
doświadczenie może się przydać innym. A już na pewno opowiadanie rozwieje
"mit" o tym, że jeśli ktoś wyjeżdża na pracę naukową za Atlantyk, nie tyle
będzie pracował, co używał wygód i przyjemności. Przy sposobności pragnęłabym
wykazać, że obejmując jakieś stanowisko w obcym kraju musimy być przygotowani
do tej roli pod każdym względem - fachowo, życiowo i moralnie. W przeciwnym
razie nie przyniesiemy ani sławy Polsce, ani sobie korzyści.
|