POŻEGNANIE Z EUROPĄ
Przed każdą daleką - a nawet i niedaleką! - podróżą odczuwa się zwykle
pewne podniecenie, u jednych zaprawione obawą, u innych - radością z powodu
oczekiwanej zmiany. Owa "gorączka przedwyjazdowa" ma tę dobrą stronę,
że trochę nas męczy i wyczerpuje, a tym samym osłabia reakcje na nowość,
niespodzianki, trudności, które później przychodzą, nieodłącznie związane
z przenoszeniem się z miejsca do miejsca. Można by powiedzieć po lekarsku,
że ta "gorączka" je "buforuje". Jeżeli więc się zdarzy, że z jakichkolwiek
przyczyn zabraknie czasu na te wstępne przemiany, zainteresowany czuje
się wtedy tak, jak gdyby nagle (choć dobrowolnie!) wskoczył do wody, albo
też prosto z domowego swojskiego otoczenia wszedł na scenę otoczoną zewsząd
widownią.
Tak właśnie stało się ze mną przed wyjazdem do Kanady. Zajęta do ostatniej
chwili obowiązkami, szczególnie absorbującymi w owym okresie, bo opuszczanymi
na długo - nie miałam czasu przejąć się podróżą za ocean, czyli nie zdążyłam
wyobrazić sobie nawet w małej części, co miało lub mogło mnie czekać. Wyobraźnia
jest jednym z "buforów": zanadto posłuszna naszym skrytym życzeniom, jak
i obawom, maluje z reguły obrazy mocno przejaskrawione, których miejsca
zajmują potem w rzeczywistości albo wręcz inne, albo znacznie pospolitsze
zdarzenia. Ten jednak, komu przyjdzie je przeżywać, nie jest wtedy pochłonięty
wyłącznie nowością, bo częściowo zajmuje go też porównywanie prawdy z wyobrażeniami.
Przynosi to już pewną ulgę - bodźce nie są tak zaskakujące.
Tymczasem ja wsiadałam na "Batorego" zupełnie nie przygotowana. Szczerze
mówiąc - najbardziej ciekawił mnie sam odjazd. Całą resztę moich bardzo
pospiesznych przewidywań można by w skrócie przedstawić w postaci zadania
arytmetycznego dla dzieci: 6 + 4 = 10. Zawsze i wszędzie 10! (czytaj:
znam na tyle pediatrię, aby nie mieć z jej powodu
kłopotów czy trudności,
i znam język angielski tak dobrze, że wszędzie dam sobie radę bez wysiłku.
Czyli 6 + 4 = 10) "Batory" stojący w porcie gdyńskim wygląda niewinnie
jak zabawka: biało-czarny, czysty, dostępny - wprost trudno uwierzyć, że
za chwilę odbije od brzegu, aby odtąd z każdą chwilą oddalać się od niego
coraz bardziej przez całe 12 dni i nocy. "Batory" jest uroczym statkiem
pasażerskim (widziałam później wielu luksusowych jego "rówieśników i "młodszych
kolegów" - żaden nie mógł się z nim równać. Opinię tę zresztą podzielali
niejednokrotnie różni bywali w świecie obcokrajowcy).
W głównym hallu znajduje się portret króla Stefana Batorego, reprodukcja
obrazu Matejki. Przed tym portretem spotkałam w trzecim dniu podróży parę
młodych Kanadyjczyków polskiego pochodzenia, którzy wracali do Toronto
po 3-miesięcznej wizycie w kraju. - Zapatrzeni w króla - dumali w te głowa:
- Wiesz ty
co? Ja już go gdzieś widziałem...
- Idź ty, przecie
to król.
- A jednak
widziałem na pewno, tyle że nie mogę sobie przypomnieć, gdzie i jak to
było...
- Głupi! Przed
wojną w książce do historii pewnoś go przyuważył. Ot, co!
- Right! Właśnie.
Czegoś mi od razu nie przypomniała... Mówiłem przecie, że on nie jest stranger
(obcy dla mnie).
"Batory" ma kilka pokładów, labirynt korytarzy, śliczne bary urządzone
nowocześnie, a zarazem niezwykle przytulnie, bibliotekę, urocze zakątki
do pisania listów (listy zaczyna się pisać już między Gdynią a Kopenhagą),
klatki schodowe, sale balowe i około 1000 kabin. Jak nowy właściciel lub
lokator ogląda świeżo zajęte mieszkanie, tak samo nowy pasażer z nerwową
ciekawością i pośpiechem biega po statku, który ma się odtąd stać jego
domem na wiele dni, tygodni czy miesięcy. Jest ciekaw wszystkiego, chce
zobaczyć zaraz każdy kąt, zorientować się w rozkładzie pomieszczeń i wszelkich
przejść, aby natychmiast czuć się "u siebie". A to wcale nie jest łatwe.
"Batory" mieści wszak 820 pasażerów i 400 osób załogi, jest więc małym
pływającym miasteczkiem z przeszło 1200 mieszkańcami. Trzeba zabłądzić
co najmniej kilkanaście razy w jego korytarzach, bawialniach i jadalniach,
aby nauczyć się obierać właściwy kierunek do... swojej kabiny.
Któż jednak czuje się mądry bez doświadczenia? Każdy, dopóki nie pozna,
że się omylił.
Umieściwszy walizy w kabinie 204 "przebiegłam" statek wzdłuż, wszerz i
wgłąb i po pół godzinie wydało mi się, że znam go już lepiej niż własną
kieszeń. Uspokojona tym przekonaniem i prawie zadomowiona, stanęłam przy
balustradzie środkowego pokładu, aby patrzeć na brzeg i żegnających. Był
ich cały tłum. Nawoływano się ze wszystkich stron, rzucano kartki i kwiaty,
przypominano na migi o sprawach, które pewnie były po sto razy przedmiotem
rozmów, ale teraz raz jeszcze wypadało "pokazać" dla pamięci. Wszyscy byli
podnieceni - ludzie na lądzie i ludzie na wodzie.
Podniesiono mostek - "Batory" stracił łączność z ziemią. Wtedy na lądzie
zjawiła się orkiestra, a na pokładzie statku druga. Tamci zagrali dziarskiego
marsza, a ci następnie poloneza. Muzyka wyraźnie trafiała do serc, bo
oto zjawiały się pierwsze oznaki wzruszenia: tu i ówdzie wyciągano chusteczki
do nosa, wycierano oczy, chciwie przyglądano się sobie przez lornetki,
aby w tych ostatnich chwilach nie stracić ani na sekundę widoku drogich
twarzy.
Tymczasem "Batory" ani myślał ruszać. Stał spokojnie, oblany słońcem, obojętny
na to, że chwil rozstania nie należy zbytnio przedłużać, aby z podniosłych
nie przemieniły się w śmieszne, z rzewnych - w nużące. Stał i stał.
Było południe.
W pewnej chwili znowu puszczono w ruch dźwig, odpoczywający już po kilkugodzinnym
ładowaniu, aby zabrał jeszcze jeden ładunek. Dźwig obrócił się zręcznie
i podniósł jakieś cztery pudła opakowane pieczołowicie w dyktę czy też
karton. Oczy wszystkich skierowały się na ten zapóźniony bagaż. Starowina
o pomarszczonej twarzy stojąca koło mnie i chlipiąca od godziny z żalu
za opuszczoną ojczyzną przestała płakać i spytała z zaciekawieniem:
- Pani kochana!
Czego to oni zapomnieli? Czy to konserwy na drogie? W takich wielkich
pudłach? A te pudła całkiem jak trumny...
I rzeczywiście. Jak się później dowiedziałam, były to autentyczne trumny,
które na statku zawsze być muszą, na wszelki wypadek, gdyby komuś wypadło
przenieść się do wieczności właśnie w dniach podróży morskiej. "Zapas"
widocznie się wyczerpał i uzupełniano go.
Staliśmy dalej. Członkowie orkiestry coraz częściej spoglądali na zegarki,
coraz mniej rzucano kartek, nawoływania przycichły. Wszyscy wyczerpali
się najwyraźniej i mieli dosyć wpatrywania się w siebie ze znacznej odległości,
która uniemożliwiała rozmowę. Niektórzy z żegnających wyciągali bułki
z kieszeni płaszczy i zajadali ze smakiem, poniechawszy lornetek. Na statku
także zapowiedziano obiad i niejeden z pasażerów "łamał się" wewnętrznie
między pragnieniem spożycia go a... chęcią wpatrywania się w krewnych i
znajomych. Niektórzy otwarcie dawali pierwszeństwo głodowi spotęgowanemu
na pewno wzruszeniem i sadowili się w jadalniach. Cóż - "po najbardziej
wzniosłych łzach trzeba jednak zawsze wytrzeć nos..."
|