Z MOKRYM ZIELONYM POZDROWIENIEM
Początek
Lipca. W Polsce pada od kilku dni deszcz, i jest chłodno. Roślinki rosną,
nie muszę podlewać ogródka. Lecz ludzie już narzekają, że z urlopów wakacyjnych,
przynajmniej w tym obszarze Europy, przysłowiowe nici. Ja bym się nie załamywał,
bo aura na pewno się polepszy, i jakoś jestem odporny psychicznie na zmiany
pogodowe. Ale ja nie inwestuję grubych tysięcy w bilety dla rodziny, oraz
rezerwacje hotelowe. Polacy ogólnie uwielbiają narzekać, i teraz mają dobry
ku temu powód. Polityka zeszła na dalszy plan, mało kogo obchodzi kto kogo
krytykuje w tym momencie, i jakieś jesienne wybory. Polska od 1 Lipca obejmuje
6-o miesięczną prezydencję Unii Europejskiej. Ciekawym jak sobie z tym
poradzi, planów i chęci jest wiele, zwłaszcza jeśli chodzi o promowanie
naszej tradycji, talentów, osiągnięć i kultury. Jest to co prawda bardziej
honorowe niż faktyczne szefowanie, bo wiadomo, że raczej gospodarka i jej
baronowie rządzą krajami świata. W Warszawie z tej okazji odbył się ciekawy,
acz spokojny i stonowany koncert pod Pałacem Kultury. Miło było posłuchać
np. siwiejących wokalistów Manhattan Transfer, albo solowego występu Dolores
O'Riordan z Irlandzkiego zespołu Cranberries. Gdy zaśpiewała swój przejmujący
protest song Zombie o skutkach wojny, z ewidentną aluzją do burzliwej
historii Polski, to po prostu ciarki mnie, i chyba wielu innym, przeleciały
po ciele. W ogóle tego lata będą krocie różnych koncertów na obszarze Polski.
Sam jaśnie pan Prince wyszedł ze swojej trumny, przybył wreszcie do naszej
krainy i pokazał co jeszcze potrafi na festiwalu Open'er w Gdyni. Koncert
był podobno wyjątkowy, także dla samego Artysty.
Ja
ze swojej strony zaliczyłem występ legendarnej kapeli reggae - Izrael.
Niedawno zmarło się Piotrowi "Stopa" Żyżelewiczowi, jednemu z najlepszych
polskich rockowych perkusistów, o ile nie najlepszemu, który grał chyba
ze wszystkimi gigantami polskiej sceny muzycznej, jak Armia, Brygada Kryzys,
Izrael czy też Voo Voo. Panowie z Izraelu zagrali pro bono znakomity
koncert w Warszawskiej Hard Rock Café, a wpływy z biletów przekazali dla
rodziny zmarłego na wylew kumpla.
Odwiedziłem
też sale kinowe, jakby inaczej. Przeczytałem dobre recenzje ostatniego
filmu z komiksowego uniwersum X-Men, czyli X-Men First Class. Jest
to taka geneza tej całej historii o mutantach. Nie będę zanudzał detalami,
tyle że rzecz się dzieje w połowie XX wieku i poza tym, że jest dobrze
zagrana, np. Kevin Bacon ma ciekawą rolę zimnego złoczyńcy, to dla mnie
to po prostu kolejna cyfrowa rozpierducha dla nastoletnich widzów. Nie
wiem, może się starzeję ale już mnie nie bawią takie numery.
Na
drugim krańcu spektrum kinowego, doświadczyłem niezwykły poemat
jednego z najoryginalniejszych autorów amerykańskich - Drzewo Życia,
Terrence Malicka. Jest to jeden z tych Twórców kina, a nie tylko reżyserów,
który idzie własną drogą i tworzy po swojemu, jak Kubrick czy Tarkowski.
W swojej karierze pan Malick stworzył jedynie 5 filmów, lecz zna go każdy
poważniejszy amator kina na świecie. Film ten jest o WSZYSTKIM, takie sobie
ambitne zadanie obrał filozof Malick. Człowiek-Kosmos-Bóg. Lecz w jego
rdzeniu jest świetnie, intymnie opowiedziana historia dorastania nastoletniego
chłopca, najstarszego z trzech braci, dzieci diametralnie różnych rodziców.
Matka, piękna wrażliwa kobieta, uczy dzieci miłości i radości z życia.
Ojciec, wybitna rola Brad Pitt'a - jedna z najlepszych w jego karierze
- jest twardym, zagadkowym facetem, który chce wychować synów, a zwłaszcza
najstarszego, na bezwzględnych życiowych zwycięzców. Synowie boją się go,
a nawet nienawidzą. Trudno powiedzieć co się naprawdę dzieje w tym filmie.
Obrazy przeplatają się z wzniosłą muzyką, chóry śpiewają, widać galaktyki
i dinozaury, słychać szeptane wewnętrzne monologi postaci. I choć moim
zdaniem film jest o dobre 20 minut za długi, to geniusz jego twórcy wciąga
nas z łatwością w tę tajemniczą opowieść o splecionych, wczesnych i często
nieświadomych, korzeniach naszej osobowości. Chapeau.
|