SAMORZUTNA
DOBROĆ
Luty,
to dopiero miesiąc upłynął od Nowego Roku. Więc można sobie pozwolić
na trochę noworocznych remanentów.
Ks.
Jan Twardowski w "najkrótszym kazaniu" na Uroczystość Świętej
Bożej Rodzicielki, czyli na Nowy Rok pisał:
"My
najczęściej pamiętamy tych, którzy nam dokuczyli, niesympatycznych herodów,
którzy grają nam na nerwach. [...] Wciąż przeżywamy swoje niepowodzenia,
pretensje, żale".
"Owszem,
- ciągnie ks. Twardowski - mamy to wszystko rozważać, ale mamy pamiętać
przede wszystkm o tym, ile dzieje się dobra wokół nas, ile dobrego dają
nam ludzie, jak często nie tylko matka, ale przygodny człowiek jest
dla nas dobrym aniołem".
Doskonałym
tego potwierdzeniem jest "List Bożonarodzeniowy", Johna MacBurnie'go z
Halifaksu, który przed laty opublikowała w Bożonarodzeniowym numerze na
pierwszej stronie "The Gazette" (24. 12. 04, s. A1, 3.).
23-letni
John MacBurnie, roden z Halifaksu, z zawodu kucharz, przez 3 lata pracował
w jednej z montrealskich restauracji. W październiku 2004 r. stracił pracę.
W końcu listopada znalazł się na bruku. Postanowił wrócić do rodziców w
Halifaksie. Spakował plecak, śpiwór i autostopem usiłował dostać
się do domu.
Pierwszego
dnia niedaleko ujechał. Koło 1. w nocy znalazł się na postoju samochodowym
przy autostradzie nr 20 koło Drummondville. Zaszedł za budynek koło parkingu,
rozłożył śpiwór i usiłował zasnąć, ale nie bardzo to wychodziło, bo z zimna
co chwila się budził.
Rano
obudzili go dwaj mężczyźni. Później dowiedział się, że jeden, to Richard
Arel, właściciel "Madrid Big Foot", kompleksu obejmującego bar-restaurację,
motel, dépanneura i stację benzynową, a drugi - to jego pracownik.
Przewidywał, że każą mu się wynosić. Znał po francusku zaledwie kilka podstawowych
zdań. Na szczęście oni mówili po angielsku. Zapytali, czy mu zimno i czy
jest głodny. Zaprosili do restauracji. Spotkał się z nieoczekiwaną gościnnością.
Poczęstowali go śniadaniem. Arel zapytał - co się z nim dzieje. Po
wysłuchaniu historii Johna oświadczył, że nie będzie musiał już podróżować
autostopem, bo mu zafunduje bilet.
Okazało
się, że najbliższy pociąg do Halifaksu przejeżdża przez Drummondville
dopiero następnego wieczoru. Wobec tego Arel umieścił nieoczekiwanego
gościa w pokoju swego motelu, serwował mu posiłki ze swojej restauracji.
Dużo serca okazywali mu wszyscy pracownicy.
Następnego
wieczoru, przed pożegnaniem Arel wręczył mu $210: 170 na bilet
i 40 "kieszonkowego". Potem powiedział: "Chciałbym, żebyś zrobił coś dla
mnie". "Pomyślałem sobie - pisze John MacBurnie - ano wyszło szydło z worka.
Nic w życiu nie ma za darmo".
Zaskoczyło
go i wruszyło to, co usłyszał od Richarda Arela: "Chcę, żebyś po
tym był lepszy, żebyś był dobrym człowiekiem". A więc w zamian za wszystko,
co zrobił dla mnie, chciał tylko, żebym był lepszym człowiekiem.
"Mieszkam
teraz w domu. Pracuję. Zapisałem się do collegeu na kierunek kucharski.
Nie mam żadnego sposobu okazania, jak bardzo jestem wdzięczny
za pomoc, jaką mi ci ludzie okazali. Mam nadzieję, że może "The Gazette"
opublikuje artykulik na ten temat. Tylko taki sposób wyrażenia wdzięczności
przychodzi mi do głowy.
"Uświadomiłem
sobie, że zbliża się Boże Narodzenie i ta historia, dowodząca, że jest
jeszcze dobro na ziemi, może ogrzać serca niektórych ludzi".
Michelle
Lalonde, reporterka "The Gazette" w krótkim reportażu, dołączonym do cytowanego
listu pisze: "Arel mówi, że darmowe posiłki daje ciągle autostopowiczom,
rodzinom, które wyglądają na cierpiące niedostatek, osobom, które zapomniały
porfela w domu. "Jest to sposób powiedzenia: Dzięki Bogu, moje
dzieci nigdy nie musiały przez to przechodzić. Życie jest dobre. I to jest
sposób dziękowania Bogu za całą dobroć jaką nam okazuje".
Krzepiące?
Na pewno. Do podziwiania? Jak najbardziej. Przede wszystkim do zarażenia
się taką postawą. Jako programem na najbliższy rok i resztę życia.
|